„The Last Man on Earth”: sezon 1, odcinek 1 i 2 – recenzja
Gdy zaczynamy już powoli tracić wiarę w to, że jedna ze stacji ogólnodostępnych jeszcze zaskoczy nas jakimś nowatorskim konceptem, zawsze pojawia się serial, który każe nam ten kredyt zaufania przedłużyć. Tak jest w przypadku świetnej postapokaliptycznej komedii stacji Fox pt. "The Last Man on Earth".
Gdy zaczynamy już powoli tracić wiarę w to, że jedna ze stacji ogólnodostępnych jeszcze zaskoczy nas jakimś nowatorskim konceptem, zawsze pojawia się serial, który każe nam ten kredyt zaufania przedłużyć. Tak jest w przypadku świetnej postapokaliptycznej komedii stacji Fox pt. "The Last Man on Earth".
„The Last Man on Earth” opowiada historię Phila Millera, który jest ostatnim mężczyzną na Ziemi. Przynajmniej on tak sądzi, a widzowie nie mają powodów, aby w to nie wierzyć. W końcu twórcy, decydując się na taki, a nie inny tytuł, raczej innych facetów nam tu nie wrzucą (chyba że w retrospekcjach). Jest 2020 rok, a ludzkość praktycznie wyparowała po pojawieniu się tajemniczego wirusa. Ostał się Phil, 40-letni szarak, który stara się w tym postapokaliptycznym świecie nie zwariować.
Serial był szykowany z myślą o stacji kablowej - i to widać. Brawa więc należą się włodarzom Foxa za to, że pozwolili scenarzystom zrealizować ich wizję na stworzenie czegoś świeżego, odważnego i oryginalnego. Takie pomysły na darmowych kanałach to rzadkość, a w przypadku „The Last Man on Earth” można nawet stwierdzić, że w telewizji taki koncept to coś zupełnie nowego.
W głównej roli mamy tu genialnego Willa Forte, którego kojarzą przede wszystkim fani „Saturday Night Live” i filmu w reżyserii Alexandra Payne’a pt. "Nebraska". Aktor jest jednym z producentów serialu i napisał scenariusz do pilota. Po latach gry na drugim planie w końcu otrzymał możliwość wcielenia się w główną rolę, ba… jedyną rolę męską. Wykorzystał tę szansę znakomicie.
[video-browser playlist="670542" suggest=""]
Pierwsze 20 minut „The Last Man on Earth” to komediowy majstersztyk. Do Phila w końcu dociera, że świat zmienił się na zawsze. Próbuje sobie wmówić, oglądając "Cast Away", że wszystko będzie dobrze, a on nigdy do piłki siatkowej gadać nie będzie. Przeprowadza się do willi Hugh Hefnera, używa Deklaracji Niepodległości jako serwetki i generalnie wyprawia to, co mu się żywnie podoba – wszystko, co chciałby robić każdy z nas, gdyby na chwilę mógł zatrzymać czas i sprawić, żeby inni go nie widzieli. Ogląda się to z uśmiechem na ustach i ogromną przyjemnością, ale dni zamieniają się w miesiące, a naszemu bohaterowi zaczyna brakować piłek do rozmowy. Cała Ziemia zamieniła się w izolatkę, w której trudno wytrzymać kolejną dobę. Czas więc się zabić.
Geniusz „The Last Man on Earth” tkwi w jego prostocie, polegającej na przedstawieniu batalii jednego zabawnego kolesia z samym sobą i przeznaczeniem. Motywy rodem z dramatów momentami wybijają się tu na pierwszy plan i świetnie dopełniają aspekty lekkie i rozrywkowe.
Moim jedynym zastrzeżeniem do serialu jest chyba tylko to, że Phil nie poszalał solo nieco dłużej. Jednak to, że już pod koniec 1. odcinka w jego życiu pojawiła się kobieta, wcale pozytywnego odbioru całości nie zachwiało. Znana ze stand-upu czy „Flight of the Conchords” Kristen Schaal wnosi do produkcji to, za co kochają ją jej fani – to nieco dziwaczne i sarkastyczne podejście do odgrywanej roli z nutką absurdu. Phil zaś zaczyna zdawać sobie sprawę, że egzystowanie z Carol Pilbasian może okazać się dla jego psychiki większym wyzwaniem niż życie w samotności.
Czytaj także: TOP 10: Najlepsze seriale – luty 2015
Aktorzy, fantastyczny scenariusz, a także reżyserzy "LEGO: Przygody" za kamerą – to wszystko sprawiło, że „The Last Man on Earth” zaliczył tak wyśmienity start i już chciałoby się odpalić kolejny odcinek. I błagam, Willu Forte – więcej coverów filmowych piosenek! Twoi „Pogromcy duchów” niszczą system.
Poznaj recenzenta
Oskar RogalskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat