Titans: sezon 1, odcinek 11 (finał sezonu) – recenzja
Za nami już finał pierwszego sezonu Titans. Odcinek Dick Grayson najlepiej pokazał, że twórcy tej produkcji nie mieli większego pomysłu na całość historii. Nawet jeśli Batman morduje na ekranie z prędkością karabinu maszynowego, to powstaje w tym miejscu pytanie: no i co z tego?
Za nami już finał pierwszego sezonu Titans. Odcinek Dick Grayson najlepiej pokazał, że twórcy tej produkcji nie mieli większego pomysłu na całość historii. Nawet jeśli Batman morduje na ekranie z prędkością karabinu maszynowego, to powstaje w tym miejscu pytanie: no i co z tego?
Przystroiliście już świąteczną choinkę? Niestety, w tym roku na pewno nie znajdziecie pod nią przekonującego scenariusza finałowego odcinka serialu Titans. Po seansie będziemy raczej mieć wrażenie, że właściwy skrypt nigdy nie istniał, a pomysł na opowieść wieńczącą pierwszy sezon był tworzony na poczekaniu bez żadnego ładu i składu. Fabularnie produkcja stoczyła nam się po równi pochyłej - zamiast zgrabnie łączyć poszczególne wątki w jedną całość, autorzy woleli zaserwować kolejną ekranową dygresję zaklętą w postaci wizji przyszłości, którą przeżywa Dick Grayson. Co prawda jest tu cały ocean easter eggów i posępna aura roztoczona nad Gotham City, ale brakuje narracji, która objęłaby wszystko to, co do tej pory w serii zobaczyliśmy. Jak króliki z kapelusza w finale sezonu wyciągani są Batman, Joker, Dwie Twarze czy nawet nowe wersje członków Tytanów. Powstaje jednak pytanie: po co? Niektóre tego typu zabiegi nie mają żadnego fabularnego uzasadnienia. Tytułowy bohater odcinka musi zabić w sobie Mrocznego Rycerza, lecz kostiumu Nightwinga i tak nie założy. Jeszcze gorzej, że serial, który w zamierzeniu miał traktować o drużynie młodych herosów, zamienił się w jedną wielką genezę Graysona - ta nawet w finale sezonu nie została ostatecznie domknięta. W kontekście kolejnej odsłony serii może to nie tyle niepokoić, co podpowiada nam, że przygody Tytanów należy porzucić, skoro doprawdy nic z nich nie wynika.
Taplanie się w fabularnym brodziku rozpoczęło się jeszcze przed emisją odcinka Dick Grayson - teaser wyraźnie sugerował, że akcja finału sezonu będzie jedynie wizją, którą do głowy tytułowego bohatera włożył Trigon. Z marketingowego punktu widzenia okazało się to może nawet nie strzałem w stopę, ale od razu urwaniem całej nogi; twórcy sami siebie pozbawili elementu zaskoczenia. Nikt z fanów nie spodziewał się jednak, że snucie opowieści w atmosferze ewentualnej przyszłości zajmie praktycznie cały odcinek. W dodatku Grayson w swoim widzeniu nie znajduje podsumowania własnej przeszłości, nie rozlicza się z nią; dobija Batmana, ale gdy magiczne sztuczki Trigona dobiegają końca, okazuje się, że poczciwy Dick stał się teraz jeszcze większym uosobieniem pomroczności jasnej i będzie robił za pozbawionego mózgu zombie na usługach taty Rachel. Taki obrót spraw i rozczarowuje, i autentycznie boli, tym bardziej, że w perspektywie całej opowieści serial stał się po prostu historią Graysona, w której inni członkowie Tytanów odgrywali role drugoplanowych postaci. Wizja Dicka sprawia także wrażenie kompletnie nieprzemyślanej - jej fundament w postaci wątku rodzinnego z biegiem czasu przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, a widz ani razu nie dowie się, czy to, co dzieje się w głowie byłego Robina, znajdzie przełożenie na rzeczywistość. Nie próbujmy w tym miejscu bronić autorów produkcji; ekranowa dygresja z Batmanem sprawdziłaby się gdziekolwiek indziej, ale z całą pewnością nie w odcinku, który miał tę opowieść podsumować.
Głównym zadaniem odpowiedzialnych za realizację Dicka Graysona stała się próba odpowiedzi na pytanie, jak naszkicować bogactwo świata DC możliwie najmniejszym nakładem? Mroczny Rycerz na ekranie się pojawi, ale twórcy dwoją się i troją, by nie pokazać go w całości. Stoi w mroku, pokazuje plecy, leży przygnieciony i macha rączkami. Podobnie Joker, któremu rozkwaszono twarzyczkę, a potem zakryto ją respiratorem. Możemy przypuszczać, że na tym polu korzystano ze sprawdzonych pomysłów z Supergirl, gdzie Człowiek ze Stali ukazywał swego czasu wyłącznie dolne kończyny. Komiksowi maniacy mogliby osiągnąć orgazm, skoro na ekranie mniej lub bardziej dobitnie przywołuje się jeszcze wariacje na temat komiksów Batman: The Killing Joke, Dark Knight Returns i Whatever Happened to the Man of Tomorrow? - mogliby, gdyby nie fakt, że to jedynie puste znaczące, a popkulturowy dekalog uczy nas, że nie samymi easter eggami żyje fandom.
Gdy już spojrzymy za fabularny welon tajemnicy, nie do końca będziemy wiedzieć, dlaczego w zasadzie Mroczny Rycerz zabił przez te 40 minut czasu antenowego aż 53 osoby? Oszalał, z całą pewnością, w Gotham doprawdy źle się dzieje, ale to nadal nie tłumaczy hurtowego wysyłania na tamten świat pielęgniarek z Azylu Arkham i próbujących go powstrzymać policjantów. Batman w trybie berserka fascynuje od zawsze, jednak tylko wtedy, gdy spowodowana przez niego masakra nie okazuje się rzezią dla samej rzezi. Patrząc przez ten pryzmat, w Dicku Graysonie estetyka mordowania nie ma żadnych fabularnych czy narracyjnych fundamentów; to bardziej pretekst do spotkania Wayne'a i jego dawnego podopiecznego, które zostaje sprowadzone do plecenia trzy po trzy w stronę zegara. Najpierw dostajemy więc swoiste "Dick, musisz!", potem dziwaczne "Bruce, nie musisz!", które zestawione razem kupy się nie trzymają. Jeśli do mentalnego naprawiania Batmana zostaje wysłany chłoptaś, który nie może poradzić sobie z samym sobą, to - no dajcie spokój - nikt tego nie kupi. A jest jeszcze przecież Kory, która już się zabiera do opiekania Mrocznego Rycerza na rożnie, by chwilę później podzielić los wciąż odkrywanych mamutów z Syberii. Banał goni banał; trochę też czeski film - nikt nic nie wie.
Powiedzcie mi teraz - co my właściwie wynosimy z pierwszego sezonu Titans? Tytułowi bohaterowie mają w życiu pod górkę, pochłonął ich mrok, walczą z traumami, a nawet młodociani herosi muszą odnaleźć się w brutalnym świecie bezwzględnych reguł. Przekonaliśmy się jednak o tym już w pierwszym odcinku, po finale sezonu wiemy to samo. Ot, stagnacja, podrasowana niekiedy pojawiającym się na chybił trafił easter eggiem tudzież wulgaryzmem. Tytani jako drużyna wciąż raczkują, genezy zjadają własny ogon, a ciągłość fabularna szwankuje na każdym możliwym polu. Jeśli któraś z odsłon serii, podobnie jak ta ostatnia, kończyła się cliffhangerem, twórcy popuszczali wodze fantazji i zaskakiwali nas kolejnymi dygresjami, które w główną oś opowieści nic nie wnosiły. Amerykańskie portale popkulturowe donoszą, że powodem takiego obrotu spraw stało się niejasne skracanie pierwszego sezonu; zniknął gdzieś planowany 12. odcinek, przez co i kampania promocyjna, i montaż poszczególnych odcinków były tworzone od nowa. Głupawka, która odbiła się na całej tej historii. Błędów popełniono co nie miara, nie wszystkie z nich da się już naprawić. Nawet jeśli w scenie po napisach naszym oczom pokazuje się, że w świecie Tytanów operuje również Conner Kent aka Superboy do spółki z psem Krypto, to nie możemy być pewni, kiedy scenarzyści sobie o nim przypomną. Na razie wygląda to tak, jakby kolejna odsłona serii miała być jedynie odgrzewanym kotletem, z całą masą originów i niekończących się bolączek przeżywanych przez protagonistów. Zapytam na koniec przewrotnie: dacie się jeszcze na to nabrać?
Źródło: Zdjęcie główne: DC Universe
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat