Michael Bay potrafi zaskakiwać: kiedy myślisz, że nic już gorszego nie nakręci, to pokazuje widzom coś w rodzaju Transformers: Ostatni rycerz.
Po filmach z serii
Transformers nie spodziewamy się wiele: ot, dynamicznego kina akcji potrafiącego przykuć uwagę na dwie godziny z okładem, pełnego efektów specjalnych i może niezbyt błyskotliwego, ale miejscami potrafiącego rozbawić. A jednak
Transformers: The Last Knight nie spełnia nawet tych, niezbyt wysokich wymagań.
Błędów i braków w tym filmie jest tak wiele, że trudno wybrać rzecz, od której wypada zacząć. Już sam początek przedstawiający bitwę sprzed kilkunastu wieków zwiastuje, co będzie dalej czekać widzów: chaos, brak sensu i logiki, które oddały pierwszeństwo stronie wizualnej.
Zacznijmy może więc od tego ostatniego. W zasadzie nie można się przyczepić wyłącznie do efektów specjalnych; a raczej ich strony technicznej. Twórcy najwyraźniej nie wiedzą, że czasem mniej znaczy lepiej – tutaj Transformers pod różnymi postaciami, obce technologie (a nawet planety) wylewają się z ekranu, ogłuszając widza nadmiarem bodźców. Ich liczba sprawia, że zupełnie nie robią wrażenia, błyskawicznie powszednieją, a nawet zaczynają nużyć. W końcu, ile razy można patrzeć na podobne warianty scen, choćby i najlepiej wykonane?
Left to right: Barricade and Megatron in TRANSFORMERS: THE LAST KNIGHT, from Paramount Pictures.
Podstawową wadą filmu jest brak sensownego scenariusza. Gdzieniegdzie oczywiście na powierzchnię przebijają się jakieś próby opowiedzenia historii, ale ma się wrażenie, że ktoś bardzo nieporadnie skleił dwie lub trzy historie w jedną, a dodatkowo w tym procesie przynajmniej kilka kartek zgubił. Opowieści zdecydowanie brak ciągłości i przynajmniej próby ukrycia, że tak naprawdę nie miało się pomysłu na tę historię. Mamy więc obok siebie dziedziców Merlina, złowieszczą boginię Transformersów, zbliżającą się zagładę świata, ludzi polujących na wielkie roboty czy wątek romantyczny bez żadnego napięcia między postaciami. Najlepszym przykładem niech będzie postać grana przez Isabelę Moner: już w zwiastunach była eksponowana jako dzielna i niezależna dziewczyna, podobnie jest na początku filmu. A potem? Możecie o niej zapomnieć, dopiero w końcówce twórcy jakby sobie o niej przypominają i bez sensu wprowadzają ponownie w wir wydarzeń.
Podobnych zabiegów jest zresztą wiele. Wiele scen czy zwrotów akcji nie ma podwalin we wcześniejszych wydarzeniach – zupełnie jakby twórcy nagle wpadali na pomysł: „dodajmy jeszcze to, będzie fajnie”. Otóż nie jest. Potęguje jedynie chaos, dodatkowo uwypukla dziury fabularne i wzmacnia znużenie u widza.
Zresztą nie tylko my, siedząc przed ekranem, możemy poczuć się zmęczeni; to samo dotyczy występujących w filmie aktorów.
Anthony Hopkins wygląda na znużonego i zagubionego; zresztą jego rola mogłaby zostać pominięta i nikt by tego nie zauważył.
Mark Wahlberg idzie już chyba tylko siłą rozpędu, odbębniając pańszczyznę i licząc zera na koncie, a występ
Laura Haddock sprawia, że naprawdę zaczynamy tęsknić za
Megan Fox.
Całość może pociągnąłby humor, ale i tutaj nie znajdziemy wiele dla siebie. Żarty są wymuszone, przewidywalne i mało zabawne, a do tego ma się wrażenie, że scenarzyści za cel postawili sobie wsadzenie ich w każdy możliwy moment przestoju akcji.
Idea stojąca za
Ostatnim rycerzem wydaje się prosta: wsadźmy do scenariusza wszystko, co się podoba widzom (przynajmniej w założeniach), pokażmy wszystko dwa razy szybciej (czyli wywalmy „zbędne” fragmenty bez akcji), a potem jeszcze dodatkowo wytnijmy część scen, żeby móc pokazać więcej efektów specjalnych. Jednym słowem: jeśli ktoś szuka filmu na poparcie tezy, że komputerowe efekty specjalne skierowały kino w ślepą uliczkę, to akurat w filmie Baya znajdzie do tego doskonały argument.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h