Waco: sezon 1, odcinki 1-3 – recenzja
Paramount Network zaproponowało światu nowy miniserial Waco, który ma w sobie prawdziwą siłę przyciągania. Jest dużo trudnych emocji, a całość ogląda się w zasadzie jednym tchem.
Paramount Network zaproponowało światu nowy miniserial Waco, który ma w sobie prawdziwą siłę przyciągania. Jest dużo trudnych emocji, a całość ogląda się w zasadzie jednym tchem.
W 1993 roku w niewielkim Waco w stanie Texas doszło do tragicznego w skutkach wydarzenia – amerykańskie ATF rozpoczęło oblężenie głównej siedziby sekty Davida Koresha, samozwańczego mesjasza, który zgromadził wokół siebie dziesiątki ludzi. Na skutek niejasnych do tej pory wydarzeń rozpoczęła się wielka strzelanina, w której życie straciło kilka osób. Całe oblężenie zakończyło się potężnym pożarem, który strawił nie tylko posiadłość, ale i ciała prawie 80 ofiar śmiertelnych. Właśnie te wydarzenia stały się głównym tematem nowego miniserialu stacji Paramount Network. Waco liczy tylko 6 epizodów, a w chwili obecnej znajdujemy się już na półmetku zaplanowanego sezonu. Co można powiedzieć na temat serialu z perspektywy połowy? To świetnie zrealizowana, zagrana i emocjonująca produkcja, którą ogląda się z pełną uwagą, w każdej minucie odcinka.
Odcinek pilotażowy rozpoczyna się od ujęcia na kolumnę samochodów, która zmierza w kierunku charakterystycznego budynku na pustkowiu. W tej samej chwili przenosimy się do środka domu, w którym naszym oczom rzucają się przerażeni mężczyźni, kobiety i dzieci oraz ich lider, sam David Koresh, dokładający wszelkich starań byleby tylko zapewnić swoim ludziom bezpieczeństwo. Nie znając historii, która leży w fundamentach tej produkcji, można początkowo odnieść wrażenie, że to Bogu ducha winni cywile, którzy nie zrobili nic złego, a mimo to ponoszą konsekwencje – w tym momencie podświadomie sympatyzujemy z mieszkańcami tego budynku, z niepokojem patrząc na zbliżające się helikoptery i opancerzone samochody. W kulminacyjnym momencie pierwszej konfrontacji scena zostaje ucięta. Przenosimy się kilka miesięcy wcześniej, by po nitce do kłębka dociec, co doprowadziło do tych wydarzeń.
Zaprezentowanie głównej sekwencji całego serialu na wstępie jest moim zdaniem posunięciem bardzo korzystnym – widzowi zaproponowano prawdziwie mocne wejście, angażując jego uwagę już na samym początku. W dalszą część historii można się zatem zagłębić ze świadomością, że zmierza ona do dynamicznej i silnie trzymającej w napięciu kulminacji – ta obietnica sprzyja trzem kolejnym odcinkom, które stanowią genezę wspomnianych wydarzeń. I choć momentami nie dzieje się w nich nic poza długimi rozmowami, całość i tak angażuje. To prześledzimy inną akcję FBI, która pokazuje ryzyko związane z wszelkiego rodzaju obławami, to wraz z Koreshem rzucimy okiem na czołgi na ekranie telewizora, które już za sprawą samej swojej prezencji wprowadzają do fabuły niepokój… Powoli, bez pośpiechu, acz z dużą siłą oddziaływania, twórcy zagęszczają atmosferę, co chwilę sygnalizując niebezpieczeństwo. Ważną w tym rolę pełni także sama czołówka, która kadr po kadrze przedstawia dwa kompletnie różne od siebie światy, wyraźnie sugerując ich starcie – ujęcia na krzyże czy kobiety czytające pismo święte, przeplatane podziurawionymi i dymiącymi jeszcze od kul drzwiami lub widokami na grono snajperów biorących kogoś na cel, są przekazem bardzo wymownym. Cały serialowy świat podzielony jest na pół i rzeczywiście poznamy tu dwie różne perspektywy wydarzeń.
Część fabuły związana z sektą skupia się oczywiście na samym Koreshu, który już od początku prezentuje się jako przywódca niezwykle cierpliwy, wyrozumiały. Uśmiecha się, motywuje, wybacza – do rany takiego przyłóż, z nim cały świat wydaje się piękniejszy. Taylor Kitsch kreuje swoją postać bardzo przekonująco – ta rola niezwykle do niego pasuje, a jego ciepły ton głosu budzi naprawdę pozytywne emocje. Choć od początku wiadomo, że to właśnie ta sekta jest punktem, który należy wyeliminować (a zatem to właśnie ci ludzie są „tymi złymi”), jako widzowie kompletnie nie czujemy wobec nich niechęci czy złości. Ta społeczność jest uśmiechnięta i szczęśliwa, spędza codzienność w miejscu, które wygląda jak prawdziwy rodzinny dom – nie czuć, że mamy tu do czynienia z pralnią mózgów, a pomijając dziwne praktyki poligamii czy zakazy i nakazy, nie czuć nawet, że ci ludzie stanowią jakiekolwiek zagrożenie. Twórcy wyraźnie starają się dać widzowi wolną rękę i pozwolić mu na ocenianie tego co widzi wedle własnego sumienia. W przypadku tak kontrowersyjnego tematu może i jest to ostrożne i bezpieczne, jednak nie przeszkadza w odbiorze. Z miejscem na indywidualną interpretację, serial nabiera dodatkowej głębi. To w końcu nie produkcja dokumentalna, a zwyczajnie dobry dramat.
Podobnie rzecz ma się z całym wątkiem ATF i FBI, z tą jednak różnicą, że w tym przypadku nie można raczej mówić o beztrosce. Agenci, których główną reprezentacją staje się negocjator Gary Noesner, to ludzie stuprocentowo poświęceni swojej pracy, gotowi na ryzyko i nie wahający się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Są twardzi, momentami nawet nieczuli, obojętni – taka reprezentacja sił specjalnych jest bardzo wiarygodna, zwłaszcza biorąc pod uwagę natężenie przemocy, z jaką muszą oni obcować w zasadzie codziennie (o obrazowe przedstawienie tego w odcinku pilotowym twórcy również zadbali). Sam Michael Shannon, odtwórca roli Gary’ego, przypomina człowieka-maszynę – jego bohater w zasadzie wcale się nie uśmiecha, podchodząc do życia z powagą, trochę rezygnacją. To kompletne przeciwieństwo Koresha, co tylko uwypukla cały kontrast między dwoma światami, w dalszym ciągu trzymając widza na bezpieczny dystans od jakichkolwiek osądów – tak, jak sekty nie możemy jeszcze nazwać złoczyńcami, tak agenci FBI na pewno nie są pokazywani jako kryształowi bohaterowie. Niedopowiedzenia, tajemnice i kontrowersje to wyznacznik każdego z dotychczasowych odcinków – w tym tkwi główna przyczyna, dla której ogląda się to z niesłabnącym zainteresowaniem.
Z perspektywy odcinka numer 3 widać wyraźnie, że to właśnie w półmetku sezonu postanowiono powrócić do punktu wyjścia – już na początku odtworzona zostaje scena z wychodzącym z budynku Koreshem, który apeluje o zawieszenie broni. Dwa pierwsze epizody pełnią tu zatem rolę dookreślającą – ich celem jest jak najlepsze zaprezentowanie obydwu środowisk oraz dwóch flagowych bohaterów. Obu wątkom poświęca się tyle samo czasu i oba wydają się równie intrygujące – może o oczko wyżej oceniłabym świat rządowy, ponieważ to właśnie tutaj dzieją się rzeczy niejasne i bardzo dyskusyjne. Nieskazitelny wizerunek bractwa z rancza w Waco przez długi czas jest jednolity, jednak w przełomowym momencie i to się zmienia - gdy robi się poważnie, nawet Koreshowi puszczają nerwy i zdaje się dopiero od tego momentu będziemy mogli poznać jego drugą twarz. To bardzo logiczne i zgrabne rozegranie sześcioodcinkowej całości – akcja nabiera rumieńców bardzo powoli, by po dynamicznym i momentami krwawym starciu utrzymać napięcie na wysokim poziomie. W końcu to właśnie w trzecim odcinku mamy do czynienia z mocnym cliffhangerem – to wyraźny znak na to, że to, co najmocniejsze, prawdopodobnie jeszcze przed nami.
Serial robi bardzo dobre wrażenie na płaszczyźnie technicznej – z każdego kadru bije niezwykły klimat. Ujęcia z Koreshem przedstawione są w ciepłej kolorystyce, by za chwilę świat FBI zobaczyć w lodowatych niebieskawych barwach. Poszczególnym scenom towarzyszy delikatna muzyka, która nie wybija się na pierwszy plan, subtelnie ilustrując to, co akurat dzieje się na ekranie. Głównych bohaterów poznajemy głównie dzięki zbliżeniom kamery, która zwraca uwagę przede wszystkim na ich ludzką twarz – nieważne, w jakich sytuacjach brał udział, czego dokonał i czym zawinił - to wciąż jest człowiek z własną historią, na tyle intrygującą, że aż chce się ją zgłębić. I wbrew pozorom nie mówię tylko o Koreshu – bohater grany przez Shannona jest równie enigmatyczny, a za sprawą surowej gry aktorskiej bardzo trudno go rozgryźć. A skoro już o grze mowa, jestem pełna podziwu także dla aktorów drugoplanowych – w momentach próby potrafią wydobyć ze swoich postaci tak realistyczną rozpacz czy strach, że mimowolnie udziela się to także widzowi. Odcinki są świetnie zagrane – tutaj nie można się przyczepić do czegokolwiek.
Waco ogląda się w zasadzie jednym tchem. Choć epizody trwają po około 45 minut, czas przy nich spędzony upływa w mgnieniu oka, w czym główna zasługa obsady, montażu i samego scenariusza. Przeplatane wątki zapewniają różnorodność na ekranie, a słowo mówione wymienia się z akcją z broni palnej – twórcy zręcznie wymykają się monotonii, proponując widzowi obraz naprawdę wciągający. Nie jestem pewna, czy ci, którzy zastanawiają się nad tym, co naprawdę wydarzyło się w Waco w latach 90. otrzymają odpowiedzi na swoje pytania – z perspektywy półmetku widać, że tutaj wcale nie o to chodzi. Serial pokazuje świat, gdzie każdą ocenę można podważyć. Gdzie to, co początkowo szokujące, może mieć głębsze uzasadnienie. Zamiast sypać z rękawa dostępnymi faktami, twórcy pozwalają sobie na dystans, oddech i patrzenie na wszystko z dwóch różnych perspektyw, momentami idąc w bardzo psychologiczne aspekty tej sytuacji. Prowadzi to prawdopodobnie do zakończenia, w którym widz i tak zostanie pozostawiony samemu sobie, jednak - przy odrobinie szczęścia - z nieco szerszym oglądem sytuacji. I nie mam nic przeciwko temu. Mocne 8/10 i czekam na dalszy rozwój wydarzeń.
Źródło: zdjęcie główne: Paramount Network
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat