Himilsbach I głupio ci teraz? - przeczytaj fragment książki
Niedawno do sprzedaży trafiła nowa książka o o Janie Himilsbachu. Przeczytajcie fragment Himilsbach I głupio ci teraz?
Niedawno do sprzedaży trafiła nowa książka o o Janie Himilsbachu. Przeczytajcie fragment Himilsbach I głupio ci teraz?
Himilsbach I głupio ci teraz? to kolejna, po Himilsbach. Ja to chętnie napiłbym się kawy, książka Ryszarda Abrahama o Janie Himilsbachu, polskim aktorze-naturszczyku znanym chociażby z Rejsu. Znajdziecie w niej wiele ciekawostek, anegdotek i informacji, które pozwolą wam jeszcze szerzej spojrzeć na tę niezwykle barwną postać w historii polskiego kina.
Wydawnictwo Mando udostępniło fragment książki Ryszarda Abrahama. Znajdziecie go poniżej, pod opisem i okładką.
Himilsbach I głupio ci teraz? - opis i okładka
Himilsbach był tylko jeden, ale opowiadać o nim można bez końca.
Osierocony chłopiec z Mińska Mazowieckiego, który tuż po wojnie okradał sowieckie transporty z Niemiec. Kamieniarz, którego pomniki stoją na Starych Powązkach i – przynajmniej sam tak twierdził – miał swój udział w pracach przy Kolumnie Zygmunta. Pisarz, który wydał pierwszą książkę, bo pożyczył pieniądze na wódkę od kierownika działu literatury pięknej w wydawnictwie. Aktor, który w teatrze był „półtora raza”. Choć w SPATiF-ie pili wszyscy, to właśnie jego zapamiętano jako wiecznego pijaka i łazęgę.
Pełen sprzeczności, różnych zawodów, dziwnych zbiegów okoliczności i wykluczających się sposobów działania – Himilsbach zawsze był przede wszystkim Himilsbachem.
Himilsbach I głupio ci teraz? - fragment
AKTOR
Wedle legendy to Himilsbach pokierował Marka Piwowskiego w stronę zawodowego kina. Piwowski często przesiadywał wieczorami w warszawskim SPATiF-ie, gdzie bywał również Jan. I to jest jeden z tych przypadków, który zmienił bieg historii kina. U Himilsbacha różnie bywało z gotówką. Najczęściej cierpiał niesprawiedliwie na jej deficyt, co zmuszało go do korzystania z zasobów finansowych innych bywalców. W pewnym momencie przyszły Sidorowski zagaił do przyszłego twórcy Rejsu: „Marek, słuchaj… Musisz zostać reżyserem filmowym, oni zarabiają kupę forsy. Wtedy zawsze będziemy mieli za co pić”.
Każdy powód jest dobry, aby zająć się sztuką.
To nie koniec sukcesów Himilsbacha na niwie zachęcania do dalszej edukacji przyszłych twórców rodzimej kultury. Mało kto wie, że zawdzięczamy mu również innego aktora, reżysera i dramaturga. Stanisław Brejdygant: – Moja mama, mieszkając na Pradze, lubiła przychodzić na msze wieczorne do któregoś ze staromiejskich kościołów. Zwykle przed mszą wstępowała na kawę do Literatów. Gdy już mieszkałem osobno, ze mną tam się umawiała. Otóż Janek kilkakrotnie podchodził do naszego stolika w tej samej sprawie. „Stasiu…! No, powiedz swojej mamusi, kto cię do szkoły filmowej wysłał?!”. I czekał. Musiałem kiwnąć głową, że tak, że wiem kto. Zastanawiam się. Może to prawda?
Marek Piwowski „powołał do życia publicznego” zjawisko pod tytułem: JAN HIMILSBACH. Teraz możemy tylko gdybać, czy kariera filmowa kamieniarza kiedykolwiek by się wydarzyła, gdyby świeżo upieczony absolwent łódzkiej Filmówki nie zaangażował do swojego debiutu pełnometrażowego charakterystycznej persony znanej wcześniej wąskiemu gronu w środowisku literackim. Twórca Rejsu o swoim aktorze, niejako podsumowując krążące o nim anegdoty: – Każdy reżyser ma alter ego, ulubionego aktora, który go wyraża. Wajda miał Łapickiego, później Daniela. Mnie wyrażał Himilsbach. Znalazłem go na cmentarzu, był kamieniarzem, wziąłem go do filmu. Stał się rewelacyjnym odkryciem, wkrótce grał w co drugim filmie polskim. Kiedy zobaczył go Sam Peckinpah, natychmiast chciał go wziąć do swego filmu do Hollywood i poprosił, żeby uczył się angielskiego. Himilsbach odmówił: „No a jak film nie dojdzie do skutku, to ja zostanę z tym angielskim jak ten głupi”. Często uciekał na cmentarz kuć. „To co zrobię w kamieniu – mówił – przetrwa wszystkie wasze filmy”. Był tak pełen życia, że jeszcze do dziś, wiele lat po jego śmierci, ludzie pytają: „Czy Himilsbach nadal żyje?”. Kiedy obsadzałem go w Rejsie, myślałem, że chodzi o prawdę, a potem zmądrzałem i zrozumiałem, że trzeba ludziom opowiadać bajki.
Piwowski nie miał łatwo podczas kręcenia filmu ze swoim ulubionym aktorem. Grający Sidorowskiego Himilsbach został zatrzymany przez ówczesną milicję, gdyż jego stan nie wskazywał na trzeźwość. Reżyser poszedł wyjaśnić sprawę na komisariacie. Gdy jeden z tamtejszych milicjantów dowiedział się, że ma do czynienia z filmowcami, zgodził się nie wyciągać żadnych konsekwencji z zachowania aktora, pod warunkiem że w filmie zagra jego mały synek. Piwowski musiał się zgodzić, bo inaczej straciłby na dłużej jednego z najważniejszych członków ekipy. Życie to sztuka kompromisu.
Marek Piwowski nakręcił kiedyś antyalkoholową reklamówkę. W otwartej trumnie leżał Himilsbach. Nagle podniósł się sztywno i w pozie wampira siadł, bezwzględnie ostrzegając: „Kto pije, krótko żyje”. I położył się z powrotem. Faktycznie, Jan całym swoim życiem udowodnił, że znakomicie nadaje się do filmów o tragicznych skutkach alkoholizmu. Niestety.
Filmoznawca, krytyk i wykładowca akademicki Łukasz Maciejewski zapytał bez ogródek reżysera Rejsu, czy Himilsbach w ogóle trzeźwiał na planie? Reżyser Marek Piwowski: – Nie on jeden. Himilsbach miał wielką charyzmę. Gdyby do wspólnej fotografii stanęło czterdzieści osób, a on byłby w ostatnim rzędzie, to po wywołaniu filmu wszyscy pytaliby: „Kto to jest ten facet w ostatnim rzędzie?”. W pracy był niezwykle trudny, ryzykowny. Prowadził, jak powszechnie wiadomo, rozrywkowe życie, również na statku… Ciągle gdzieś tam ginął z pokładu i odbywały się zespołowe poszukiwania. Zazwyczaj siedział albo w knajpie, albo zaaresztowany w komisariacie. Żałuję, że nie napisałem roli specjalnie dla niego. Pomimo że zagrał w wielu filmach, jako aktor się zmarnował.
Autor Antygony w Nowym Jorku był przyjacielem ekscentrycznego aktora z Mińska Mazowieckiego. Twórca Czwartej siostry był naocznym świadkiem mniejszych i większych ekscesów (z akcentem na „większych”) prywatnych i zawodowych pisarza kamieniarza. Sprawca Polowania na karaluchy uwiecznił pomysłodawcę Przyjęcia na dziesięć osób plus trzy w wielu artykułach i esejach. Janusz Andrzej Głowacki – dla bliskich „Głowa”: – Tuż przed nakręceniem sceny rozmowy o filmie w Rejsie artyści, mocno zamroczeni, zamknęli się w kotłowni i odmawiali wyjścia. Mieli na dole hydrant i dość długo się bronili, zanim się poddali i zgodzili wziąć udział w kręceniu filmu. Scenę powtarzano wiele razy. Zdzisio był profesjonalistą, mógł grać w każdym stanie i miał starannie przygotowany tekst. Natomiast Janek szalał i mimo próśb i błagań ciągle przerywał opowieść Zdzisia i kompletnie go zagłuszał. Straciliśmy już wszelką nadzieję, kiedy Janek nagle osłabł, zapadł się w sobie, zamilkł i na jego twarzy pojawił się ten wyraz rozpaczliwej koncentracji i uwagi, który słusznie tak zachwycił swym aktorskim kunsztem publiczność i krytyków. Wszystko cudnie, tylko że w parę dni później, kiedy statek płynął, Janek odstawił nagle swoją szklankę z wódką i z górnego pomostu skoczył do Wisły. Po chwili wynurzył się wprost na powierzchnię, krzyknął: – Olaboga! – i poszedł pod wodę. Marynarzom, którzy wskoczyli za nim, udało się go wyłowić. Atmosfera paranoi niebezpiecznie narastała.
Film Wniebowzięci trwa tylko 44 minuty. Skromnie jak na kultowy obraz. Właściwie wszystko podczas realizacji było ograniczone do minimum: obsada (tylko siedem postaci, w tym dwie nie występują w napisach końcowych), garderoba (aktorzy grają w prywatnych ubraniach – patrz słynne okulary Maklakiewicza), lokacje (Sopot – plaża przed Grand Hotelem, Warszawa – ulica Oboźna i Port Lotniczy Warszawa-Okęcie). Niech nikogo nie zmyli to, że produkcja rozpoczęła się w 1973 roku i tegoż roku trafiła na ekrany kin. Kto nie zna detali, pomyśli, że wszystko szło jak po maśle. Pora przedstawić drastyczne szczegóły (uwaga: tylko dla czytelników o mocnych nerwach!). „Przy kręceniu Wniebowziętych Janek po wypiciu poważniejszej ilości alkoholu miał zapaść i zawieziono go na pogotowie – wspominał Janusz Głowacki. – Dostał jakieś zastrzyki w serce i powoli odzyskiwał przytomność. W tym czasie lekarze i pielęgniarki wydali z okazji wizyty artystów stosowny bankiet. Spirytus płynął jak rzeka. W pewnej chwili też już zamroczony kierowca przypomniał lekarzowi o zgłoszonym z miasta pół godziny wcześniej przypadku sinicy. Lekarz spojrzał na zegarek i machnął ręką, że już za późno. Bankiet dalej się rozwijał. W pewnej chwili Janek usiadł sztywno jak Frankenstein na stole, złapał stojącą z boku szklankę spirytusu, wypił i stracił przytomność. Lekarz rzucił się go ratować. Bankiet na chwilę przerwano”.
Jego „oszałamiająca kariera” – jak sam zwykł mówić o swojej rozpoznawalności – przypadła na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Aktor zupełnie nie przywiązywał do niej wagi (tak samo jak do swego ubioru). Czasami ktoś go zaczepił i chwilę porozmawiał, ktoś poprosił o wywiad, a jeszcze ktoś inny o dedykację w książce. I to tyle w temacie „sławy i jej skutków”. Przypomnę: wszystko działo się przed erą obecnej teraz plagi robienia zdjęć z osobami znanymi i umieszczania ich w mediach społecznościowych. Śmiem twierdzić, że Himilsbach nie lubiłby selfie. Może nawet bardzo by nie lubił. Dziennikarce tygodnika „Panorama” Alinie Budzińskiej powiedział: – Ja nie gonię za popularnością, mnie to nawet przeszkadza – czasem śmieszy, choćby kiedy po serialu SOS, w którym grałem uciekającego człowieka, spotkałem młodego chłopaka w windzie, a on szepnął z przejęciem: „Nie powiem nikomu, że pan tutaj mieszka!”. Nie lubię, kiedy ludzie – przepraszam – gapią się na mnie.
Źródło: Mando
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat