Cort Hessler, „Czarna lista”: Aktorzy i kaskaderzy często nabijają sobie guza – wywiad
Ile wyczynów faktycznie wykonują aktorzy? Jak na planie idą popisy kaskaderskie Jamesowi Spaderowi? O tym opowiada nam Cort Hessler, koordynator kaskaderów w serialu Czarna lista.
Ile wyczynów faktycznie wykonują aktorzy? Jak na planie idą popisy kaskaderskie Jamesowi Spaderowi? O tym opowiada nam Cort Hessler, koordynator kaskaderów w serialu Czarna lista.
Czarna lista ("The Blacklist") skupia się na Redzie (James Spader), jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców na całym świecie, który w tajemniczy sposób postanawia poddać się i zaoferować, że wyda każdego wspólnika, z którym pracował. Jego jedynym warunkiem jest praca z nową agentką FBI, Elizabeth Keen (Megan Boone), z którą teoretycznie nie ma nic wspólnego. Premiera 2. sezonu w czwartek o 22:00 w AXN.
HATAK.PL: Ile z tych wyczynów faktycznie wykonują aktorzy?
CORT HESSLER: Aktorzy wykonują bardzo dużo wyczynów samodzielnie, co nam niesamowicie pomaga. Wykonywanie akrobacji wyłącznie przez kaskaderów prowadzi do braku spójności, więc wszyscy nasi aktorzy – Megan, Diego, James, Ryan – biorą udział w walkach i strzelaninach. Gdy wkraczają do akcji, pilnuję, by nikt nie zrobił sobie krzywdy. Aktorzy i kaskaderzy często nabijają sobie guza – należy się martwić dopiero wtedy, gdy dojdzie do czegoś poważnego. Nie mogę pozwolić, by skręcili sobie kostkę albo doznali innego urazu, którego skutkiem będzie niezdolność do pracy przez choćby dzień. Jeśli w czasie walki na przykład zarobiliby w nos, serial przez jakiś czas stałby w miejscu. Granica jest więc bardzo cienka, ale mimo wszystko aktorzy wykonują dużo akcji samodzielnie.
Czy James wykonuje dużo wyczynów sam?
Właściwie to wszystko robi sam, najczęściej po prostu strzela. W jednym odcinku, chyba dziesiątym, w którym go pojmali i torturowali, grał we wszystkich scenach. To on został podwieszony za nadgarstki. Zastępuję go dublerem głównie po to, żeby dać mu chwilę wytchnienia i pozwolić mu przygotować się do kolejnej sceny, ale rzadko się to zdarza. Dotąd wszystko robił sam.
Jaki jest pański wkład w proces tworzenia serialu?
Dostaję scenariusz do następnego odcinka, czytam go wspólnie z zespołem, widzę całą akcję i rozkładam ją na czynniki pierwsze. Spotykam się z reżyserem odcinka i mówię: "Dobrze, więc scenarzyści napisali to i to, a moje pomysły są takie". Reżyser odpowiada: "Właściwie to myślałem o czymś innym" albo "Właśnie o to mi chodziło". Później szukamy odpowiedniego pleneru do realizacji naszej wizji. Sceny sensacyjne często trzeba pisać pod miejsce, które spodoba się reżyserowi. Jeśli scenarzysta napisze jedno, a plener narzuca coś innego, my jako drużyna – ja, reżyser, scenarzyści i producenci – dopasowujemy scenariusz tak, by wszyscy byli zadowoleni. Konieczna jest więc praca zespołowa.
Jak się panu pracuje w Nowym Jorku, wziąwszy pod uwagę tak napięte terminy?
Jestem do tego przyzwyczajony. Wprawdzie opuściłem Nowy Jork jakiś czas temu i wróciłem w 1999 roku, ale to tutaj się urodziłem. Jestem przyzwyczajony do szybkiego tempa pracy. Kilka lat temu pracowałem przy serialu "Brygada ratunkowa", w którym akcja również toczyła się wartko. Da się do tego przywyknąć. Tempo z pewnością jest jednak inne, gdy zdjęcia odbywają się w różnych miejscach na terenie całego kraju. Obecne scenariusze są niezwykle wymagające i naładowane aż po brzegi – nie tylko akcją, ale również elementami fabularnymi – a odcinek trwa tylko godzinę, więc nie mamy zbyt dużo czasu.
Co znaczyła dla pana nagroda Emmy?
Była dla mnie bardzo ważna. Zacząłem zajmować się koordynacją kaskaderów dwanaście lat temu. Przez pierwsze cztery lata otrzymywałem nominacje, ale nigdy nie zdobyłem żadnej nagrody. W zeszłym roku nominowano mnie za inny serial i znowu skończyło się na niczym, więc gdy w tym roku mnie wywołali, nie mogłem w to uwierzyć. Pomyślałem tylko: "Co takiego?". W dodatku konkurowaliśmy ze świetnymi i uznanymi serialami, a nasz był całkiem nowy. Wprawdzie kipiało w nim od akcji, ale nie cieszył się jeszcze renomą. Wciąż na nią pracuje.
[video-browser playlist="630763" suggest=""]
Czym ten sezon różni się od poprzedniego?
Nie mogę zdradzić szczegółów, ale ogólnie rzecz biorąc, różnica polega na tym, że obecnie coraz bardziej budujemy napięcie. Dużo się dzieje, ale wszystko ku czemuś zmierza. Wkrótce dojdzie do eksplozji – i nie chodzi o wysadzenie w powietrze jakiegoś budynku. W ciągu trzech–pięciu odcinków emocje znacznie przybiorą na sile, aż dotrzemy do dłuższego, dwuczęściowego odcinka.
Proszę opowiedzieć o scenie z zeszłego sezonu, w której Diego walczył na ścianie budynku.
Była to scena wyznaczona do Emmy. Na zgłoszenie mieliśmy tylko pięć minut i to był fragment naszego materiału. Ta scena była sporym wyzwaniem. Kręciliśmy na prawdziwym budynku, który był w budowie, więc musieliśmy przestrzegać wielu zasad. Robotnicy pozwolili nam zamontować zaczepy w ścianach, co ułatwiło mi życie i znacznie zwiększyło bezpieczeństwo. Jeśli chodzi o samą walkę, miałem jakieś dwadzieścia minut na próby, a sprzęt wykorzystaliśmy tylko wtedy, gdy jeden z aktorów wisiał w powietrzu, przeleciał przez deski i w końcu spadł na ziemię. Zgodzili się, żebym przygotował wszystko dzień wcześniej.
Ile kamer wykorzystaliście?
Trzy kamery obsługiwane przez operatorów i pięć nieruchomych. Najważniejsze dla tej sceny było jednak to, że nie kręciliśmy wszystkiego z bliska. Wysłaliśmy jedną ekipę do budynku na końcu ulicy i kręciliśmy z dużej odległości. Trochę przypominało mi to "Gwiezdne wojny", w których walki dwóch postaci kręcono z wykorzystaniem bardzo długiego i szerokiego obiektywu, dzięki czemu można zobaczyć całe otoczenie sceny.
Czy w telewizji liczba ujęć jest ograniczona?
Wszystko jest ograniczone przez czas – jeśli nie uda nam się pierwszego dnia zdjęć, nie będziemy mieć tej sceny. Lepiej więc osiągnąć cel już za pierwszym podejściem. Tak się jednak dzieje tylko w idealnym świecie, a w rzeczywistości nie zawsze jest to wykonalne. W przypadku większych scen kaskaderskich, takich jak wypadki samochodowe, mamy tylko jedno podejście. Jeśli nie wyjdzie, nie ma przebacz – musimy wymyślić inny sposób. Praca jest nieprzewidywalna. Jeśli auto nie wyląduje tak, jak oczekiwaliśmy, musimy zmienić scenariusz i przystosować się do nowej sytuacji. Nie dostajemy drugiej szansy. Nie mamy nawet możliwości zrobić próby.
Co w pierwszym sezonie było najtrudniejsze? Poza sceną z budynkiem…
Scena, w której Ryan uciekał z kryjówki – pościg z udziałem motocykli i wywrotek. Trudność polega na tym, że konieczne są różne narzędzia, żeby coś takiego wyglądało realistycznie. Wyrzuciliśmy faceta z pierwszego auta na ulicę, tam przejechał go motocykl. Oczywiście był to tylko manekin. Niełatwo sprawić, żeby manekin wyglądał jak żywy człowiek, więc ujęcia musiały być bardzo szybkie. Właśnie takie rzeczy są trudne. Chociaż nie było tego widać na filmie, siła, z jaką wywrotka uderzyła w camaro w pierwszej kraksie, była bardzo duża. Wiem, bo sam kierowałem tym camaro. Osiągnięcie zamierzonego efektu za pierwszym podejściem nie jest łatwe, a trzeba było skasować auto. I to jest największy problem – mamy tylko jedną szansę.
Jak często korzystacie z komputerowej modyfikacji obrazu?
Jak najrzadziej, ze względu na czas oczekiwania na wprowadzenie zmian. Czasem usuwamy liny albo wystające spod ubrań ochraniacze kaskaderów. Zazwyczaj jednak produkt końcowy pozostaje niemal niezmieniony. Jest tak w 80% przypadków, wymazywane są tylko jakieś drobiazgi.
[video-browser playlist="630765" suggest=""]
Powiedział pan, że kierował autem. Udziela się pan na planie jako kaskader?
Tak. Nadal zajmuję się kaskaderstwem. Często łatwiej jest mi wkroczyć do akcji zamiast tłumaczyć komuś, o co chodzi. Chodzę na wszystkie spotkania. Rzadko robię za kaskadera – nie mam już dwudziestu lat. Nie znoszę tego bezboleśnie. Ale w poprzednim sezonie brałem udział we wszystkich wypadkach samochodowych, bo to dobra zabawa. Kaskaderzy kłócili się ze mną: "Teraz moja kolej!". W tym sezonie zamierzam trochę się wycofać i pozwolić im rozbić parę aut.
Czy w odcinku premierowym drugiego sezonu są jakieś sceny akcji?
Tym razem zaczynamy nieco wolniej, bo coś planujemy. Nie mogę zdradzić, o co dokładnie chodzi, ale wszystko się wyjaśni w odcinku ósmym i dziewiątym – to dwuczęściowy odcinek, który zostanie wyemitowany tuż po meczu Super Bowl. Będzie dużo akcji i emocji. Wszystkie sceny staramy się kręcić w jak najbardziej kinowym stylu. Ale, niestety, gonią nas terminy. Ekipa odpowiedzialna za odcinek pilotażowy miała nieco więcej czasu niż my, ale to i tak mało. Staramy się utrzymać tempo, choć mamy tylko osiem dni na zdjęcia i dwa dodatkowe dni na sceny akcji.
Co pan sądzi o wykorzystywaniu komputerowej modyfikacji obrazu w scenach kaskaderskich?
Należy traktować ją jak narzędzie, nie można zbytnio na niej polegać. Dzięki niej zwiększyło się nasze bezpieczeństwo. Gdy zaczynałem karierę w latach 80., używaliśmy cieniutkich linek, które były słabo widoczne, ale mało wytrzymałe. Lataliśmy w powietrzu, a one się przerywały. Teraz używamy lin mniej więcej grubości mojego kciuka, bo łatwiej je namierzyć i wyciąć. Dzięki temu jesteśmy bezpieczniejsi. Ekstremalne efekty specjalne trzeba jednak uwiarygodnić – a widz prędzej uwierzy w człowieka wyszarpniętego na linie niż za pomocą programu do modyfikacji obrazu. Różnica jest znacząca – każdy dostrzega ją od razu. Dlatego komputerową modyfikację obrazu trzeba traktować jak narzędzie. To nieoceniona pomoc. Dzięki niej możemy osiągnąć znacznie więcej. Na początku ludzie sądzili, że to oznacza koniec ery kaskaderstwa, ale umożliwiło nam to kręcenie scen z większym rozmachem. W droższych produkcjach, takich jak "Spider-Man", można nakręcić bardziej imponujące sceny z żywymi aktorami, nie martwiąc się o ich zdrowie czy życie. Zawsze jednak istnieje jakieś ryzyko. Dlatego wciąż nazywamy to kaskaderstwem.
Jak zaczepił się pan w tej branży?
Zacząłem w połowie lat 80., gdy jeszcze chodziłem do liceum. Disney zaproponował mi pracę przy występie na żywo, co skończyło się pokazem kaskaderskim dla studia Universal. Pomagałem w otwarciu parku rozrywki Universal Studios Florida. Kręciliśmy akurat w tamtejszym plenerze. Studio chciało, żeby seriale zaczęły już wychodzić, więc zacząłem pracę dla telewizji. Moją pierwszą pracą w pełnym wymiarze był serial "SeaQuest" w latach 1992–1994.
Ciekawi mnie, jak James radzi sobie w scenach kaskaderskich. W końcu to jego pierwszy raz.
Radzi sobie świetnie. Jest zawodowcem i perfekcjonistą. Powiedzmy, że jest zakuty w kajdanki, hak idzie w tę stronę, ale on nie zwraca na niego uwagi. Przy kolejnym ujęciu mówi jednak: "Musimy obrócić ten hak". Zauważa najdrobniejsze szczegóły. Raz, gdy pracowaliśmy nad pewną sceną, powiedział: "Musimy to powtórzyć". Nie rozumiałem dlaczego. Wyjaśnił, że "tamta osoba stoi o krok od właściwego miejsca". Jest świadomy wszystkiego, co się dzieje na planie. To imponujące. Wspaniale jest obserwować go w trakcie prób i patrzeć, jak się rozwija. Robi niesamowite wrażenie. Kiedy gra, wszyscy się rozsiadają i podziwiają go.
Pracowałem przy wielu serialach, ale nigdy nie spotkałem się z sytuacją, w której aktor tak bardzo się zmienia w ciągu pięciu minut i osiąga poziom, którego istnienia nawet się nie podejrzewało.
[video-browser playlist="630728" suggest=""]
A pozostali?
Uwielbiam pracować ze wszystkimi aktorami. To jeden z nielicznych seriali w mojej karierze, który sprawia, że z przyjemnością idę do pracy. Wszyscy cieszą się na swój widok. Megan jest wspaniała, podejmuje się każdego wyzwania. Diego chce jeździć w weekend samochodem, żeby przypomnieć sobie to i owo – wszyscy są chętni do działania. W czasie próby do sceny walki Ryan nie chciał nawet zrobić sobie przerwy. Wszyscy są mocno zaangażowani i myślę, że zdają sobie sprawę z tego, jak dużo mogą osiągnąć dzięki tak aktywnej postawie.
Śledzi pan inne seriale telewizyjne?
Muszę – żeby się upewnić, że nie zostajemy w tyle, i mieć punkt odniesienia. Oglądam i sprawdzam, co robią inni. Czasem gdy odbieram telefon, słyszę: "Musisz zobaczyć, co zrobili w Hawaii Five-0. Wyglądało świetnie!". W dodatku wszyscy znamy się w branży. Mimo że oni siedzą w Los Angeles albo na Hawajach, a ja jestem tutaj. Przez pięć czy sześć lat należałem do stowarzyszenia kaskaderów w Los Angeles, więc znam tamtejszych specjalistów. Dzwonimy do siebie, gdy dowiemy się o jakimś ciekawym osiągnięciu. Pytamy siebie nawzajem: "Jak ci się to udało?".
Obecnie wiele seriali kręci się wokół specjalnych jednostek policji. Jak pan do tego podchodzi?
Angażuję prawdziwych agentów. We wszystkich scenach z jednostkami specjalnymi uczestniczą autentyczni funkcjonariusze – byli lub obecni. Na przykład James Bodner, nasz specjalista z policji. Gdy mu powiem, że potrzebuję czterech gości, przychodzi czterech gości. Każda postać należąca do jednostki specjalnej postępuje dokładnie tak, jak w rzeczywistości. Nie wymyślamy dla nich choreografii. Pokazuję im pokój i pytam, jak by do niego wkroczyli – i robią to po swojemu. Dzięki temu nasz serial jest realistyczny. Latarka nie może wskazywać tutaj, a broń tutaj, bo teraz ty stajesz się celem. Specjaliści mówią: "Trzeba wejść w taki sposób, a latarka musi być skierowana w tę stronę, żeby oświetlała cel". Tak to naprawdę wygląda. Puszczam ich przodem i pozwalam im wyważać drzwi i decydować, kiedy aktorzy powinni wejść. Czasem trochę naginamy fakty i wprowadzamy dwoje głównych aktorów, Resslera i Liz, nieco wcześniej, niż odbyłoby się to w rzeczywistości, bo musimy opowiedzieć pewną historię, a mamy mało czasu. Poza tym wszystko jest zgodne z rzeczywistością.
Czy doradza pan czasem scenarzystom?
W przypadku tego serialu nie. Ale wiem, że nasz ekspert z policji ich instruował. Gdy scenarzyści zaplanują scenę akcji, po prostu przyjmuję to do wiadomości. Nie muszę nic mówić.
Z pewnością ma pan własne wizje tych scen.
Zawsze. Myślę, że każdy jakieś ma. Gdybyśmy przeczytali ten sam scenariusz, każdy z nas zinterpretowałby go trochę inaczej. Na spotkaniu, na którym przed chwilą byłem, przedstawiłem swoją wizję dotyczącą jednego z wypadków, a reżyser miał inny pomysł. Poszliśmy na kompromis – zrealizujemy oba.
A czy podsunąłbym scenarzystom pomysł na kolejny odcinek? Nad tym serialem pracują niezwykle kreatywni ludzie, więc nie widzę takiej potrzeby. Dostarczają nam znakomitego materiału, z którego możemy czerpać garściami. To, co jest w scenariuszu, nie zawsze trafia na ekran. Produkt końcowy tworzymy wszyscy razem – scenarzyści, producenci, ja i reżyser – i nie chodzi tylko o sceny akcji. Każdy ma wpływ na to, w czym się specjalizuje – od rekwizytów po scenografię.
[video-browser playlist="630767" suggest=""]
Czy czuje pan presję po zdobyciu nagrody Emmy?
Nie, jestem zadowolony i spokojny. Co roku otrzymywałem nominację, a nie zdobyłem żadnej nagrody… Mało brakowało, a nie poszedłbym na tę ceremonię. Tym razem jednak się udało i presja zniknęła. Miło jest gościć w domu tę małą, złotą panią, nie zaprzeczam. Jeszcze milsza jest świadomość, że osiągnąłem coś, co liczy się w branży. Nawet jeśli to już się nie powtórzy, zawsze będę do tego dążył i przesuwał własne granice, bo nagroda nie będzie już miała takiego znaczenia. Właściwie to, paradoksalnie, nigdy nie była aż tak ważna.
Czy oglądając ostateczną wersję odcinka, żałuje pan, że nie zrobił czegoś lepiej?
Za każdym razem. Przypomina to sytuację, w której piszesz sprawdzian, a później poznajesz odpowiedzi. Wiesz, że mogło ci pójść trochę lepiej, i w ten sposób się uczysz. Problem ze scenami kaskaderskimi polega na tym, że można zrobić dokładnie to samo dwa razy i otrzymać różne wyniki. Więc mimo że wyciągasz jakieś wnioski – "Powinienem był w niego uderzyć z lewej strony i zwolnić o 3 kilometry" – wszystko wciąż płynnie się zmienia. Możesz dodać pół kilograma odrzucanemu w tył kaskaderowi, ale to może oznaczać 5–10 kilogramów dodatkowego obciążenia dla uprzęży. Wszystko się zmienia i nic nigdy nie pozostaje takie samo, nawet jeśli w grę wchodzi ta sama czynność. Dużo się więc uczę. W ten sposób rozwijał się świat kaskaderów. Kowboje ze starych westernów kończyli, chodząc o laskach, bo byli pionierami i nauczyli nas, jak tego nie robić. A ja się uczę, oglądając swoje seriale.
Czytaj również: Amir Arison: "Czarna lista" będzie mroczniejsza - wywiad
W czym widzi pan przyszłość kaskaderstwa?
Częściowo w komputerowej modyfikacji obrazu, a częściowo w sprzęcie ochronnym. Używamy nowoczesnych, plastycznych ochraniaczy żelowych – można wgnieść je palcem, ale młotek się od nich odbije, nie zmieniając ich formy. Materiał można dopasować do kształtu kolan, łokci i innych części ciała. Umieszczamy cienkie warstwy pod perukami, żeby zapobiec urazom głowy. Wcześniej tego nie było. W jakim kierunku się rozwiniemy? Prawdopodobnie właśnie w dziedzinie sprzętu ochronnego. Na pewno powstaną nowe materiały. Dawniej używaliśmy stalowych lin, a teraz wykorzystujemy liny z elastycznego, cieńszego i dwukrotnie wytrzymalszego materiału. Wszystko będzie się stawało coraz mniejsze i bardziej wytrzymałe, by lepiej nas chronić.
Główną rolę gra aktor czy akcja?
Może to dlatego, że wychowałem się na Disneyu, sądzę, że główną rolę gra postać. Aktor powołuje ją do życia, a akcja umożliwia rozwój. Jest to połączenie różnych elementów. Sądzę, że aktor ożywia postać, a akcja stanowi dodatek. Sprawia, że ta magia działa. Najważniejszy jest jednak bohater i jego wiarygodność. Nie próbuję z tym konkurować, chcę tylko to podkreślić.
[image-browser playlist="580451" suggest=""]Premiera 2. sezonu serialu The Blacklist w czwartek o 22:00 w AXN.
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1952, kończy 72 lat