Kolacja na cztery ręce i osiem kolan
Gdybym miała zaprosić trzy dowolne osoby (realne lub fikcyjne) na kolację, spożyłabym zapewne znakomity posiłek w towarzystwie Hannibala Lectera, Nathana Filliona i Jakuba Ćwieka. Ten ostatni nie dlatego, że tak nierealne byłoby spożycie z nim kolacji poza sferą fantazji, ale dlatego, że nigdy by mi nie wybaczył, gdyby nie dostał zaproszenia na kolację z Fillionem… I lepiej by to docenił i zachowywał się jak należy, bo na tym krześle mógł siedzieć Stephen King!
Gdybym miała zaprosić trzy dowolne osoby (realne lub fikcyjne) na kolację, spożyłabym zapewne znakomity posiłek w towarzystwie Hannibala Lectera, Nathana Filliona i Jakuba Ćwieka. Ten ostatni nie dlatego, że tak nierealne byłoby spożycie z nim kolacji poza sferą fantazji, ale dlatego, że nigdy by mi nie wybaczył, gdyby nie dostał zaproszenia na kolację z Fillionem… I lepiej by to docenił i zachowywał się jak należy, bo na tym krześle mógł siedzieć Stephen King!
Kto mnie zna, wie, że jestem entuzjastką. Zapalam się, nie znam umiaru: gdy mi się coś podoba, to mi się podoba NAPRAWDĘ, gdy mi się nie podoba, trzymam się z dala i nie szczędzę niemiłego słowa. Gdy coś jest średnie, zwykle szkoda mi na to czasu, w pogoni za tymi najpiękniejszymi motylami w kolekcji. Stąd właśnie taki dobór gości. I chyba jestem Wam winna wyjaśnienie…
Hannibal Lecter od wielu, wielu lat jest moim absolutnie ulubionym psychopatą i seryjnym zabójcą. Żaden prawdziwy czy fikcyjny seryjniak nie zdołał go strącić z podium mistrza. Jednym brakowało inteligencji, innym finezji, a w pracach innych nie sposób było dopatrzeć się tego subtelnego artyzmu, przerysowania, które nie jest groteską, ale wynikiem reguł adekwatnych do sztuki, nie do rzeczywistości. Uwielbiałam Hannibala Anthony'ego Hopkinsa. "Milczenie owiec", a nawet "Hannibala" widziałam dziesiątki razy, zawsze z takimi samymi wypiekami (to kolejna umiejętność mojego mózgu, która zdumiewa postronnych: jeśli dziś zapytacie mnie o fabułę konkretnego kryminału, który widziałam/czytałam, odpowiem bez trudu, ale w sekundzie, kiedy zaczynam go oglądać/czytać kolejny raz, jakaś szufladka w moim mózgu, zawierająca te dane, zatrzaskuje się, klucz w ocean, buzia w ciup – oglądaj a się dowiesz. Więc oglądam tak, jakby to był pierwszy raz, obgryzam palce, podskakuję za każdym razem, gdy Clarice wchodzi do piwnicy, zasłaniam oczy i piszczę, kiedy noktowizyjny obraz jest coraz bliższy, oddech coraz bardziej chrapliwy… OK, chyba już łapiecie, bo ja mam ciarki). Ale przy moim stole na kolacji Hannibal miałby twarz Madsa Mikkelsena. Przepraszam. Wiem, że to prawie jak puścić kantem Seana Connery’ego dla Daniela Craiga (choć tu miałabym kłopot, którego wybrać i pewnie bym zaprosiła obu… ale to byłaby zupełnie inna kolacja. Trzecia byłaby Judi Dench). Nic nie poradzę, jestem absolutnie rozkochana w nowym serialu stacji NBC, czyli właśnie Hannibalu. Jest przepiękny. Niesamowite sprawy i ciekawie konstruowane postaci to tylko wierzchołek góry lodowej. Ten serial jest przepiękny wizualnie. Symboliczno-naturalistyczne obrazy, poezja kolorów, oniryczne sceny z jeleniem. OK, tryska krew tętnicza na wysokość dwóch metrów, miejsca zbrodni są groteskowe, ofiary makabryczne, ale niech mnie jasny gwint, jeśli w tym wszystkim nie ma piękna! Sztuka jest amoralna, nie można jej oceniać kategoriami dobra i zła. Hannibal jest artystą, jakkolwiek makabrycznie brzmi to w tym kontekście. I właśnie dlatego ważą się jego losy… wciąż nie wiadomo, czy powstanie drugi sezon najlepszego serialu kryminalnego od dziesięciolecia. Bo dla amerykańskiej publiki jest zbyt drastyczny. Obrazów Hieronima Boscha też pewnie nie dają rady oglądać. Biedactwa.
A skasowanie po jednym sezonie prowadzi moje myśli do Nathana Filiona. Uwielbiam tego faceta. Króla Nerdów, dowcipnego, bystrego, uroczego faceta, który ma szczęście do dobrych ról. Jego Rick Castle jest moim absolutnym top of the top pisarzy serialowych. Sorry, Hank Moody jest cool, ale mógłby co najwyżej nosić za Castlem kubek z kawą, albo, co gorsza, podrywać Alexis, bo zdaje się jest w jego grupie docelowej. Mamo, kiedy dorosnę, chcę być Rickiem Castlem… oh wait, im dłużej pozostaję dzieciakiem, tym bardziej jestem jak Rick… Ma najfajniejszą dziewczynę, najfajniejszą robotę, najfajniejsze zabawki i na dodatek jest absurdalnie dobrze zarabiającym na pisaniu człowiekiem. Cool. Przez długi czas Nathan Fillion był dla mnie tylko Rickiem Castlem, to stąd go znałam i darzyłam szczerą atencją. Ale później poznałam Tess i jakoś kawałek dalej Kubę Ćwieka. To było jak subtelna indoktrynacja. Subtelność obstawiała Tess, indoktrynację ten, który siedzi na krześle Stephena Kinga. Kto zna ich choć trochę, wie, że chodzi o Firefly. Kuba działał jak to Kuba, z rozmachem i gestykulacją. Whedon, skrzyżowanie space opery i westernu, jak zajebiście to brzmi? Tess była sprytna. Młody Nathan Fillion, jak zajebiście to brzmi? I choć lista seriali do obejrzenia, nim nad światem przewali się zombie apokalipsa, jest nieskończenie długa… Obejrzałam. Wsiąkłam. Właściwie to było do przewidzenia.
[image-browser playlist="591543" suggest=""]
Młody Nathan Fillion, kowboje, strzelaniny, awanturnicze osobowości, tajemnice z przeszłości, codzienni bohaterowie, mający przeciwko sobie silniejszego przeciwnika, przyjaźń, wartości takie jak honor czy wierność zasadom, ale bez nadymki czy koturn. Nie mogłam się nie zakochać. Dziś jestem członkinią Browncoats of Poland – rewelacyjnej grupy fanów serialu Firefly. Ludzi, którzy doskonale oddają to, co rozumiem, przez bycie fanem: to coś więcej niż "lubię", to styl życia. Można się przy nich nabawić kompleksów, można też (wybieram tę opcję) uznać, że zajebistość jest zaraźliwa i warto trzymać się blisko. Coś jak wyższa forma ospowych przyjątek, ale bez aspektu patologii w rodzinie i całkiem gładko akceptowanej społecznie wersji zastępczego Syndromu Münchausena Nie będę pisać o tym wiele, Kuba to robi często i lepiej, niż ja mogę. Mnie urzeka kilka rzeczy.
Po pierwsze wierność serialowi, który przemknął jak kometa i pozostawił niedosyt. Rzesza ludzi, którzy trwają w beznadziejnej, bo niemożliwej do odwzajemnienia miłości (bądź przeklęty, FOX!), manifestujący swój światopogląd nosząc konkretne czapki, nawet kiedy stają się nielegalne (bądź przeklęty, FOX!), a więcej, czujących się częścią jakiejś rozrastające się z każdym rokiem i skonsolidowanej społeczności. Bycie jej członkiem to zobowiązanie i słodycz jednocześnie. Nigdy w życiu nie chciałam należeć do żadnych zorganizowanych grup, nie byłam członkiem konkretnego fandomu, partii, grupy przestępczej ani grupy trzymającej władzę. Dla BoP złamałam się i jestem dumna. Mam tylko nadzieję, że mnie nie wywalą, bo tak wstąpić do pierwszej organizacji ever i od razu na pysk, byłoby smutno. (Ciekawostka: na coverphoto na profilu Browncoats of Poland jest zdjęcie części ekipy, zrobione na Pyrkonie i jestem na nim, ale szukanie mnie może przypominać zabawę w gdzie jest Wally, a myślałby kto, że niełatwo mi się ukryć…)
Po drugie wysoki poziom świadomości, że wciąż jest wiele do zrobienia. BoP jak cała struktura Browncoats jest mocno zaangażowana społecznie w szeroko rozumiane działania na rzecz równości i wyrównywania szans. Mottem jest jeden z najbardziej wzruszających cytatów ever: "If you can’t run, you walk. If you can’t walk, you crawl. If you can’t crawl, you find someone to carry you" nawiązujący w oczywisty sposób, do słów Martina Luthera Kinga ("If you can’t fly then run, if you can’t run then walk, if you can’t walk then crawl, but whatever you do you have to keep moving forward.") , ale kładący dodatkowy nacisk na towarzyszy broni. I tak, jest milion filmów o amerykańskich marines niezostawiających swoich, ale patos mnie odrzuca, mam czkawkę na szeregowcach i różnych takich. A tu, wierzę. Bo dobry zarobek i mały przekręt nie są złe, ale w ostatecznym rozrachunku są rzeczy ważniejsze. Polski oddział Browncoatsów dopiero się organizuje, ale usłyszycie i zobaczycie niejedno, obiecuję.
[image-browser playlist="591544" suggest=""]
Po trzecie to świetna zabawa. Z Kubą za sterem nie może być inaczej. Jego opcja T1000, czyli "będę kim chcę" pozwala mu wymyślać najbardziej szalone pomysły, które jakimś cudem udaje się zrealizować. Czasem zastanawiam się, jak szybko rozwiązalibyśmy problemy alternatywnych źródeł energii, gdyby zagonić Kubę do tego zagadnienia. Ale oczywiście zagonić tak, by nie czuł się zaganiany, ani by nie czuł, że to praca, na nie daj Panie Boże termin, bo wtedy stanie okoniem i po sprawie.
Kurka, wyszło na to, że Kuba sobie faktycznie na to krzesło zapracował. Porządny z niego facet. Kinga wprawdzie nie będzie, ale możemy zawsze o nim pogadać. "Pamiętnik rzemieślnika" lubi równie mocno jak ja, a ja uważam ją za jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszych książek o istocie pisania.
Więc moi mili… Kolacja. Okrągły stolik i taka czwórka ucztujących: Jadowska, Lecter, Fillion i Ćwiek. Wybór wina pozostawiam Lecterowi… W sumie mogłabym skorzystać z okazji na pozbycie się kilku irytujących mnie kolesi (Hannibalu, nie mów mi proszę, co jemy, ustalmy, że to królik… albo jakiś ptak), ale obawiam się, że większość z nich jest na tyle łykowata, że nawet kunszt kulinarny Lectera nie zmiękczyłby starych podeszew poglądów.
Bon appétit, moi drodzy!
[image-browser playlist="591545" suggest=""]Aneta Jadowska – pisarka, miłośniczka popkultury i kryminałów, fanka licznych seriali. Autorka heksalogii o Dorze Wilk – kryminalnego urban fantasy o wiedźmie-policjantce, rozgrywającego się w Toruniu. Do tej pory ukazały się dwa tomy serii – "Złodziej dusz" oraz "Bogowie muszą być szaleni", trzeci tom "Zwycięzca bierze wszystko" zaplanowany jest na rok 2013.
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1971, kończy 53 lat