„Arrow”: sezon 3, odcinek 17 – recenzja
3. sezon "Arrow" złapał zadyszkę. Może niewielką, ale istotną, bo dotyczącą wątku głównego. Pomimo fantastycznych postaci i wielu możliwości twórcy idą po linii najmniejszego oporu. Na nic zdaje się wykorzystywanie sprawdzonych schematów - momentami jest wręcz żenująco.
3. sezon "Arrow" złapał zadyszkę. Może niewielką, ale istotną, bo dotyczącą wątku głównego. Pomimo fantastycznych postaci i wielu możliwości twórcy idą po linii najmniejszego oporu. Na nic zdaje się wykorzystywanie sprawdzonych schematów - momentami jest wręcz żenująco.
"Arrow" można chwalić, czasami jednak trzeba także ganić twórców za jawną głupotę i naiwność. Taki jest też siedemnasty odcinek, w którym scenarzyści przesadzili z pompatycznością, naiwnością i rozwiązaniami fabularnymi. Na pierwszy rzut oka wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wątek główny jest kontynuowany, dostajemy więcej Diggle'a, do tego powraca Suicide Squad, ale... no właśnie, po chwili pojawiają się same "ale" i nie znikają do końca seansu. Jest głupio, wtórnie, a przede wszystkim dialogi są tak fatalnie napisane, że dawno nie słyszałem tylu bzdetów w jednym odcinku serialu.
Zaczyna się obiecująco, bo od ślubu Diggle'a i Lyli. Szybko okazuje się, że Ray Palmer jest chodzącym ideałem. Niemal jak Tony Stark. Milioner, filantrop, playboy (tutaj bym nie przesadzał), a zamiast Hulka ma pozwolenie na udzielanie ślubów. Miało być zabawnie, wyszło jak wyszło, ale istotnie Palmer ma uprawnienia pastorskie. Widz nie powinien się jednak dziwić, bo liczba tego typu "smaczków" w odcinku przekracza wszelkie normy.
Najlepsze są sceny, w których Oliver i spółka się nie odzywają. Na przykład gdy odkrywają, że to Liga Zabójców stoi za śmiercią gangsterów, a Ra's al Ghul próbuje wrobić Arrowa. Twórcy szybko też pokazują, że to nie jedna osoba podszywa się pod Queena, a wszyscy wojownicy wysłani przez Głowę Demona. Czemu więc pokazano go osobiście, skoro wystarczyło pokazać twarz Maseo? Nie wiadomo, ale twórcy najwidoczniej chcieli podkreślić, że to Liga stoi za śmiercią tylu osób. Nie zmienia to faktu, że Oliver widzący czterech członków Ligi przebranych za niego nadal mówi innym, że muszą się dowiedzieć, kto zabił te osoby. A co za różnica, skoro ma się przeciwko sobie całą Ligę? Tak istotne jest to, kto konkretnie zabija? Za pewniak można przyjąć, że Liga. Team Arrow widzi to jednak inaczej.
[video-browser playlist="676069" suggest=""]
Podobnie jak Palmer, który dowiedział się o sekretnej tożsamości Queena w dwie sekundy dzięki oprogramowaniu Felicity. Jednocześnie od razu zrozumiał, kim jest Black Canary, a z tymi rewelacjami idzie do Laurel. Czyż to nie brzmi fantastycznie? Z całej prokuratury wybiera akurat Laurel, o której wie, że trzyma sztamę z Oliverem i spółką. Nie ma co, fantastyczny pomysł.
Lepiej zapowiadała się misja Suicide Squad, dopóki twórcy nie zaserwowali nam dwóch rzeczy. Po pierwsze, patrząc na skład, dowiadujemy się, że jego istnienie nie ma już najmniejszego sensu. Ostał się tylko Deadshot, Lyla i Cupid na doczepkę. Biorąc pod uwagę, że Diggle sam się zgłosił, to pomysłem Waller było wysłanie 3-osobowej ekipy, którą nazywa drużyną. Trochę za wiele powiedziane, ale o wiele większą głupotą są motywacje senatora. Tak bzdurnego planu nie przewidywali nawet twórcy filmów ze Stevenem Seagalem.
Cały odcinek ma jedną zaletę - jest nią kostium Atoma. Właściwie nie jego wygląd, bo ten niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale efekty specjalne zostały wykonanie poprawnie. Latanie, strzelanie wiązkami energii zrobiono całkiem przyzwoicie. Przez chwilę nawet się zastanawiałem, czy Oliver ma jakiekolwiek szanse z Atomem, ale szybko twórcy wymyślili na to sposób, umiejscawiając bezpieczniki w odpowiednio widocznym miejscu. Zaiste genialnie.
Nic jednak nie przebije dialogów, w których słowem kluczem było miasto. Zdania typu "Zawiodłeś to miasto" już padało, ale tym razem twórcy przesadzili.
Czytaj również: „Arrow” – Oliver i Felicity wymieniają się prezentami w komiksie „Arrow: Season 2.5″
Cały siedemnasty odcinek to po prostu typowy średniak. Ma prawo się podobać, bo twórcy zadbali o kilka scen akcji i całość wygląda całkiem nieźle. Nawet flashbacki z Deadshotem się znalazły. Gorzej jednak, że pod płaszczykiem niezłego wykonania kryje się ogromna naiwność i brak wiary w inteligencję widza. Najnowszy odcinek jest po prostu niesamowicie głupi. Słabe dialogi, momentami zahaczające o kino klasy C, do tego niepotrzebna historia, żeby tylko pokazać Suicide Squad ponownie, bardziej irytują niż się podobają. Nie pozostaje nic innego, jak czekać, aż serial powróci na właściwe tory.
Poznaj recenzenta
Mateusz DykierDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat