Przynajmniej w teorii istnieją przesłanki, aby dać „Arrow” drugą szansę - w praktyce premiera 4. sezonu nie wykorzystuje żadnej z nich. Zgodnie ze zwiastunami odcinek otwiera scena z życia szczęśliwego Olivera Queena i Felicity Smoak - i tak jak można było przewidywać, prezentuje się ona ckliwie i przesadnie. Kolorowe osiedle przypomina sielankowe parodie, a znajome małżeństwo wyrwane jest z palety podmiejskich stereotypów. Wszystkie wspólne sceny torpeduje też nieprzekonująca dynamika w relacji Oliver-Felicity. Flirt i romans tej pary mogły wydawać się romantyczne, ale już właściwy związek razi sztucznością i pasuje bardziej do natury koleżeńskiej. Nie wiem, czy to brak chemii pomiędzy Stephenem Amellem i Emily Bett Rickards, ale nagle – o zgrozo - perspektywa trójkąta miłosnego nie wydaje się najgłupszym pomysłem.
Poza jednym zjadliwym żartem, hucznie zapowiadanego poczucia humoru i lżejszego nastroju nie da się zauważyć. Owszem, Amell stara się zaimplementować do swojego repertuaru żywsze gestykulacje, ale nie czynią one praktycznie żadnej różnicy. Z drugiej strony nie pomaga też czysty absurd, jakim jest powtarzane w kółko słowo mrok, które pada aż 12 razy (policzyłem)! To właśnie dlatego przymiot ten nabrał dzisiaj pejoratywnego znaczenia – prawdziwy mrok da się zauważyć, a rozmowy tego typu wywołują efekt odwrotny do zamierzonego.
[video-browser playlist="753134" suggest=""]
Niestety mocno bezbarwnie prezentuje się także postać głównego złoczyńcy sezonu, a to właśnie Damien Darhk mógł tchnąć w serial choćby minimum grozy. Podejmuje bezkompromisowe działania, ale jeszcze częściej ucieka się do filozofowania i teatralnych gestykulacji – a to zabieg, który mocno już się znudził. Jego postać zapowiada nadejście mocy mistycznych, ale wątpię, czy to wystarczy, aby rozruszać zatęchłą formę "Arrow". Tak jak w przypadku „The Flash” - status quo powraca po linii najmniejszego oporu, co jest tym bardziej bolesne, jeśli weźmie się pod uwagę 23-odcinkowy metraż całego sezonu. Jako jedyny wyłamuje się Diggle, który w roli lidera prezentuje się ciekawie, ale to przecież też wyłącznie kwestia czasu, zanim ostatecznie wybaczy Oliverowi i odda mu pałeczkę pierwszeństwa. Sama zaś transformacja tytułowego protagonisty w Green Arrowa jest lekko wymuszona i nienaturalna. Poza odkrytymi przedramionami różnice w samym stroju są minimalne, więc trudno ocenić ten aspekt jako faktyczne usprawnienie postaci.
Sceny akcji prezentują się całkiem efektownie, jeśli tylko przymknąć oko na komiczne wykorzystanie broni, masę głupotek, uproszczeń i powtórkę z rozrywki. Znów pojawia się bowiem motyw pościgu za ciężarówką i ataku na posterunek policji. Bijatyki wypadają tymczasem podobnie jak zawsze; serial odważniej ucieka się do dynamicznego montażu, ale i tak pokonany przeciwnik wykonuje o kilka fikołków za dużo. Nie wiem też, czy to już podskórne uprzedzenia, ale same efekty specjalne prezentują się wyraźnie gorzej niż np. w „The Flash”.
Z historii zaproponowanej w retrospekcjach nie można na razie nic wywnioskować. Prawdopodobnie jedyną wartością dodaną tego wątku jest mignięcie nam przed oczami potencjalnego przyszłego superbohatera. Z drugiej strony odcinek wieńczy scena futurospekcji, w której to – bez zdradzania fabularnych szczegółów – zapowiedziane zostaje pewne ważne wydarzenie. To zabieg intrygujący, bo dotąd niespotykany w „Arrow”, ale jednocześnie stanowi także tani chwyt, który odczytać można jako wyraz desperacji w próbach podtrzymania zainteresowania widzów.
Czytaj również: 4. sezon „Arrow” – trójkąt miłosny powróci?
Koniec końców, mimo całej powyższej krytyki, „Green Arrow” nie jest odcinkiem wprost złym. Bliżej mu do przeciętności, co bywa zresztą gorszą obelgą. Twórcy "Arrow" chcą dobrze i starają się coś zdziałać, ale najzwyczajniej w świecie ogranicza ich brak talentu i odgórne założenia stacji. Te próby poczytać im należy za skromny plus, ale coraz bliższe prawdy jest stwierdzenie, że serial po prostu się wypalił.
Poznaj recenzenta
Piotr Wosik