Arrow: sezon 4, odcinek 21 – recenzja
Moda na sukces powróciła do kolejnego odcinka Arrow. Kiedy świat stoi u progu zagłady nuklearnej, twórcy serialu fundują nam moralne rozterki bohaterów poprzecinane niskich lotów akcją. Sama fabuła przekraczała momentami granice absurdu. Jest źle.
Moda na sukces powróciła do kolejnego odcinka Arrow. Kiedy świat stoi u progu zagłady nuklearnej, twórcy serialu fundują nam moralne rozterki bohaterów poprzecinane niskich lotów akcją. Sama fabuła przekraczała momentami granice absurdu. Jest źle.
Chyba tylko impotencji umysłowej scenarzystów Arrow Damien Dahrk „zawdzięcza” to, że jeszcze nie zrealizował swojego Wielkiego Złego Planu, przy okazji nie zabijając wszystkich głównych bohaterów. Bo tak jak w poprzednim odcinku, zatytułowanym Genesis, jego plan (i wszystkie wydarzenia) posunęły fabułę mocno do przodu, oferując przy tym nawet niezłą rozrywkę, tak w Monument Point niemal wszystko cofnęło się do wczesnego średniowiecza.
W tym odcinku praktycznie nic nie grało od pierwszej do ostatniej sceny. Choć wcześniej wszystkie puzzle były poukładane (a pisząc puzzle, mam na myśli bohaterów finałowych odcinków), to teraz pojawiły się kolejne, w żaden sposób niepasujące do układanki. Mowa tu przede wszystkim o powrocie do serialu Bricka (granego przez Vinniego Jonesa) oraz charakterystycznym Murmurze. Idąc dalej, mamy wielki comeback ojca Felicity, który ma zresztą odegrać ważną, jeśli nie kluczową rolę w operacji „Zatrzymajmy Damiena”. A jeśli ktoś nie zdążył jeszcze dobrze zatęsknić za mamą Felicity, to tym razem dostał jej aż w nadmiarze.
Największym problemem tego odcinka (na co chyba nikt nigdy by nie wpadł) nie było to, że za chwilę na świat spadnie deszcz atomówek, tylko to, czy bohaterowie powinni kłamać, czy mówić prawdę. Nawet w najbardziej krytycznych chwilach zawsze znalazł się moment, by zaserwować kolejny idiotyczny dialog, który tak na dobrą sprawę nie ma w ogóle znaczenia dla głównej osi wydarzeń. Można zrozumieć, że w ten sposób twórcy chcą pokazać jakąś marną namiastkę rozwoju bohaterów, ale na to mieli czas w poprzednich 20 odcinkach czwartego sezonu. Teraz powinien być czas tylko i wyłącznie na działanie.
Miernie rozpisane dialogi to jedno. To, co powinno napędzać serial, to tak naprawdę akcja. I nie napędzała. Już do legendy przeszły balety, jakie odstawiają wszyscy w czasie „skomplikowanych” choreograficznie scen walk. Tym razem wspięto się wręcz na wyżyny – każda scena wyglądała, jakby wyszła spod ręki przedszkolaków. I nieważne, czy walka była wręcz, czy to zwykła strzelanina. Każda zwyczajnie wypadała słabo.
Fatalnie też została poprowadzona fabuła. Nie zagłębiając się w szczegóły - brakowało i logiki, i konsekwencji. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby cały scenariusz został wrzucony do maszyny losującej, która potem wypluwała wszystko w dowolnej kolejności. Taki scenariusz wzięto za pewnik, nie zagłębiając się zbytnio w to, czy ma to jakikolwiek sens. O tym, jak słaby był to odcinek, niech świadczy to, że najlepszym momentem były napisy.
Niestety trudno za cokolwiek pochwalić Monument Point. Odcinek, tak jak i ta seria, zwyczajnie się nie broni. Owszem, na przestrzeni całego sezonu zdarzały się nawet całkiem niezłe odsłony, ale ostatecznie nie wpływały na ogólny odbiór całości. Dlatego też serial praktycznie sięga dna i jest mało prawdopodobne, że się z niego odbije.
Źródło: zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat