Arrow: sezon 4, odcinek 5 – recenzja
W hucznie zapowiadanym 5. odcinku serial Arrow utrzymuje dobry poziom z zeszłego tygodnia. Gościnny występ Johna Constantine’a wypada nad wyraz korzystnie, ale jednocześnie trudno jest zaprzeczyć stwierdzeniu, że można było pokazać i rozwinąć go o wiele lepiej.
W hucznie zapowiadanym 5. odcinku serial Arrow utrzymuje dobry poziom z zeszłego tygodnia. Gościnny występ Johna Constantine’a wypada nad wyraz korzystnie, ale jednocześnie trudno jest zaprzeczyć stwierdzeniu, że można było pokazać i rozwinąć go o wiele lepiej.
Choć na ekranie przebywał stosunkowo krótko, to jednak był głównym bohaterem najnowszego odcinka Arrow. Matt Ryan wprost zawładnął postacią Johna Constantine’a i jeszcze raz potwierdził, że jest to świetna kreacja. Walijski aktor obdarzony jest naturalną charyzmą, bawi się swoją rolą, przekonująco odgrywa sceny czarów, a pozytywne wrażenie dopełnia dźwięczny akcent i komiksowy wizerunek. Pojawiło się nawet nawiązanie do nieszczęsnych papierosów, których otwarta telewizja zapalić mu za często nie pozwala.
John Constantine przyciąga uwagę w każdej scenie i budzi sympatię. Podobnie jak w przypadku serialu NBC problemem jest więc nie sama postać, ale okoliczności, w jakich przyszło jej się pojawić. Wprowadzenie bohatera w retrospekcjach wypada dwojako: z jednej strony jest to zabieg zaskakujący dla widza, ale zmniejszający nieco ładunek emocjonalny; z drugiej wydarzenia na wyspie wreszcie nabierają kształtu i znaczenia, a świetną ciekawostką jest geneza tatuażu Olivera, który towarzyszy mu od startu serialu.
Teraźniejszość również prezentuje pewien dysonans. Dzika Sara grasująca po ulicach Star City i polująca na sobowtórów Thei to trafiony pomysł, który w bezinwazyjny sposób pozwala wyjawić tajemnicę jej obecności. Reakcja Olivera i jego nieoczywista relacja z Laurel wypadają przekonująco, a motyw braku duszy w ciele Sary i decyzja o sprowadzeniu mistycznej pomocy to rozwiązania wewnętrznie logiczne. Problemy zaczynają się jednak od strony realizacyjnej.
Sceny walk wręcz, tak jak przed tygodniem, prezentowały znośny poziom. Na szczególne wyróżnienie zasługuje szamotanina Sary z Theą, pokazująca, jak ważna dla odbioru fizyczności bijatyki jest interakcja z otoczeniem. Destrukcja mebli tudzież wszelakich innych przedmiotów to zabieg prosty i dobrze znany, ale w Arrow praktycznie niestosowany. Obraz dopełniła ucieczka klatką schodową, która niosła w sobie odpowiednią dawkę napięcia – cała ta sekwencja jako jedyna w tym odcinku zrealizowana była umiejętnie i ponadprzeciętnie od strony technicznej.
Reszta to już niestety prawdziwy koszmarek, tym bardziej rażący, jeśli wziąć pod uwagę pozytywny odbiór samej postaci Constantine’a. Podziemna lokacja i magiczny artefakt na wyspie prezentowały się wybitnie sztucznie i plastikowo. Scena, w której John odbiera telefon na tle mgły i ulicznych lamp, była równie odpychająca, a przecież nakręcenie jej w prawdziwej lokacji nie powinno być skomplikowanym zadaniem. Symbol lenistwa twórców dobitnie stanowi także ten sam szpitalny pokój, do którego trafiają wszyscy ranni bohaterowie. Kulminacją tej realizatorskiej mizerii była jednak pseudomistyczna scena odzyskiwania duszy Sary. Wydawało się, że to tutaj wykorzystana będzie efektowna scena wyłaniania się bohaterki z Jamy, ale nic z tego. Całość wypadła nieudolnie, fałszywie i beznamiętnie. Za łatwo, bez ciekawego pomysłu i za krótko.
Czy to brak kreatywnego talentu, czy może jednak znak mniejszego budżetu, który obecnie rozkłada się na The Flash i nadchodzące Legends of Tomorrow? To pytanie bez odpowiedzi, ale faktem jest, że Arrow wygląda obecnie najgorzej spośród wszystkich komiksowych seriali.
Mimo technicznych perturbacji Haunted wypada pochwalić za kilka innych elementów. Wydaje się, że Damien Darhk znalazł swoją niszę jako przestępczy orkiestrator z cienia - rola ta na razie idealnie do niego pasuje. Jego nieprzeniknione motywy nareszcie prezentują się odpowiednio zagadkowo, a wyjaśnienie przeszłości brata Diggle’a to ciężar, który serial powinien zrzucić już dawno temu. Boleśnie naiwną scenę hakowania oraz ucieczki Lance’a i Johna można przemilczeć. Ciekawą perspektywę i potencjał nowej dynamiki wprowadza tymczasem wątek polityczny Queena, oby więc z kolejnymi odcinkami był on coraz odważniej eksploatowany.
Na pochwałę zasługuje także humor - serial drugi odcinek z rzędu odznaczał się udanymi żartami, takimi jak: pytanie o zdolność do głosowania, przewrotny komentarz odnośnie pięknych kobiet w otoczeniu Olivera, nawiązanie do Harry’ego Pottera czy nawet kąśliwe uwagi Darhka. Wesoło ironizujący kapitan Lance przestał być pod tym względem osamotniony i to jest ta odczuwalna nowość 4. sezonu, która strzeże produkcję przed zbytnim nadęciem. Małym minusem jest irytująca postać Curtisa, który zabawny raczej nie jest, a i jego fabularna przydatność jest tu forsowana - do tej pory z technologicznymi wyzwaniami Felicity radziła sobie samodzielnie. W każdym razie to krok bliżej do powrotu Raya Palmera, a ten zapowiada się iście ekscytująco.
Czytaj również: Arrow: Czy John Constantine pojawi się jeszcze raz w serialu?
A czy do Arrow powróci jeszcze John Constantine? Emocjonalne pożegnanie mistrza czarnej magii i samozwańczego bojownika, w którym pada obietnica bezwarunkowej pomocy, to nie tylko znak rodzącej się pomiędzy nimi przyjaźni. To przede wszystkim także oznaka nieustannego wsparcia Stephena Amella dla Matta Ryana i serialowej rodziny komiksów DC. Sygnał, że zrobi wszystko, aby bohater zawitał jeszcze raz w Star City – i wbrew temu, co mówią twórcy, możemy trzymać kciuki, że tak się stanie.
Poznaj recenzenta
Piotr WosikKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1969, kończy 55 lat