Arrow: sezon 5, odcinek 14 – recenzja
Guggenheim i spółka robią wszystko, aby roztrwonić kapitał uzyskany po pierwszej połowie 5 sezonu. Niestety, mimo że w tle przewijała się sprawa Prometheusa (i niestety tylko w tle), to nie była zbyt mocno wciągająca. A „sprawa tygodnia” momentami ocierała się o kpinę.
Guggenheim i spółka robią wszystko, aby roztrwonić kapitał uzyskany po pierwszej połowie 5 sezonu. Niestety, mimo że w tle przewijała się sprawa Prometheusa (i niestety tylko w tle), to nie była zbyt mocno wciągająca. A „sprawa tygodnia” momentami ocierała się o kpinę.
Tym, co ratowało tym razem Arrow, były retrospekcje. Co prawda nie były one wybitnie wciągające, ale jako przeciwwaga dla tego, co działo się w Star City, w zupełności wystarczyło. Powrót Olivera do Bratvy i ratunek Anatolya były miłym (mimo wszystko) plasterkiem przykrywającym słabość reszty odcinka. Zwłaszcza sceny akcji prezentowały się naprawdę nieźle w porównaniu z tym, co otrzymaliśmy we właściwej linii czasu. Bo tam otrzymaliśmy prawdziwy koszmar w postaci trzech „aniołków Charliego”, czyli byłą policjantkę Lisę, dawną psychofankę Arrow – Carrie Cutler oraz Chinę White, która tak naprawdę nie miała w tym serialu zbyt bogatej historii. Trzy divy przestępczości w czasie transportu do więzienia – uciekają. Ich ucieczka jest zrealizowana (a jakże) w bardzo naiwny i głupi sposób – wykwalifikowany strażnik, nie wiedząc przecież, z kim ma do czynienia, daje się podejść jak dziecko i ginie. Kierowca również. "Baby z wozu, koniom lżej" – chciałoby się powiedzieć. Dalej (pozostając tylko przy tym wątku) jest jeszcze gorzej. Dziewczyny chcą wyśledzić grube pieniądze, które są pozostałością po Tobiasie Churchu. W grę wchodzi 100 milionów dolarów. W ten sposób dostajemy festiwal fatalnych scen walk (zwłaszcza ostatnia, na cmentarzu, była tak samo tragiczna, jak finałowe sceny czwartego sezonu), absurdalnych sytuacji (twórcy już co odcinek serwują nam najgłupsze sceny w historii telewizji – tym razem, kiedy ginie jeden z czterech gości, a pozostała trójka pieje z zachwytu nad tym, jakie laski przyszło im spotkać) i dialogów. Jeśli kolejne odcinki mają być zapychane tak nędznymi historiami, to już lepiej serial skrócić do 15 minut i skupić się na samych retrospekcjach.
Innym wątkiem był wspomniany we wstępie Prometheus, którego ponownie nie uświadczyliśmy w serialu, a odczuliśmy co najwyżej jego wpływy i działalność z ukrycia. To, jak próbuje wpłynąć na codzienne życie Olivera, było nawet dość udanym zabiegiem. Niestety nie rekompensowało to braku głównego oponenta Zielonej Strzały, przez co tak naprawdę cały czas oczekiwaliśmy, kiedy Prometheus zagości na ekranie. Tak się nie stało, ale za to dostaliśmy przynajmniej dość ciekawy cliffhanger, w którym kariera Olivera jako burmistrza prawdopodobnie dobiegnie końca, dzięki sprawnie utkanej intrydze przez Prometheusa.
Te odcinek skupiał się zresztą dość mocno wokół ratusza Star City i tego, co dzieje się za kulisami. Okazuje się bowiem, że nawet siostra Olivera – Thea, zaczyna udowadniać, że jest godną spadkobierczynią zarówno Malcolma Merylina, jak i przede wszystkim swojej matki – Moiry Queen. Thea nie cofnie się przed niczym, aby chronić swoją rodzinę, na czym cierpi „ukochana” Olivera (bo chyba nikt nie daje wiary w to, do czego próbują nas przekonać twórcy – że jest to ważny związek) , którą w prosty sposób skompromitowano, by nie powiedzieć – zrobiono idiotkę. Sama kwestia odkrycia przez Susan ukrytej tożsamości burmistrza Star City była wtórna i słabo poprowadzona. Tu po raz kolejny wychodzi choroba ludzi odpowiedzialnych za ten serial – ilość stawiają wyżej niż jakość odcinka, przez co zwyczajnie nie da się na to patrzeć.
Z wielkim bólem trzeba przyznać, że serial znajduje się na równi pochyłej. Najwyraźniej postanowiono zmazać zaledwie połowicznie grzechy, które nagromadziły się w poprzednich sezonach, i wystartować z piątym naprawdę mocno, by później całą tę historię sprzeniewierzyć. Jak ulał pasuje tutaj powiedzenie, że prawdziwego mężczyzny nie poznaje się po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. I jak na razie Guggenheim pokazuje, że z pojęciem „prawdziwego mężczyzny”, czy też z pojęciem "dobrego twórcy" ma niewiele wspólnego. Szkoda.
Źródło: zdjęcie główne: Diyah Pera/The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat