Arrow: sezon 5, odcinek 17 – recenzja
Doszło do bezpośredniej rozgrywki między Oliverem a Adrianem Chase'em. Rozgrywki bardziej na poziomie mentalnym, niż fizycznym. I z tego starcia Oliver Queen nie wyszedł cało. Słowem, ostatni odcinek Arrow zaprezentował poziom, jakiego chyba jeszcze nigdy nie widzieliśmy w tym serialu.
Doszło do bezpośredniej rozgrywki między Oliverem a Adrianem Chase'em. Rozgrywki bardziej na poziomie mentalnym, niż fizycznym. I z tego starcia Oliver Queen nie wyszedł cało. Słowem, ostatni odcinek Arrow zaprezentował poziom, jakiego chyba jeszcze nigdy nie widzieliśmy w tym serialu.
Praktycznie od początku istnienia tej produkcji, rzadko zdarzało się, aby twórcy skupiali się na aspekcie walki psychologicznej pomiędzy dwoma przeciwnikami. Owszem, coś na wzór tego zdarzyło się w drugim sezonie, kiedy Oliver musiał stanąć naprzeciw Slade'a Wilsona. Nigdy jednak nie rozegrało się to w takiej atmosferze, jak teraz. Oliver bezbronny, przykuty łańcuchem do podłogi i górujący nad nim Prometheus aka Adrian Chase, będący przecież zawsze dziesięć kroków do przodu. Tym razem jego przewaga była ogromna. I nie chodzi tu o kwestię bezbronnej pozycji Zielonej Strzały. Prometheus zyskał przewagę psychiczną, miał kilka lat na to, aby dokładnie zgłębić historię Olivera Queena – prześledzić wydarzenia z jego życia i przygotować się na wszystkie sytuacje, nawet te najbardziej nieoczekiwane. To tu należy właśnie upatrywać słynnych już „dziesięciu kroków...”, w świetnym przygotowaniu i rozeznaniu przeciwnika, jakiego Oliver mieć nie mógł. Stąd jego sytuacja jest beznadziejna.
Jak na Arrow warstwa psychologiczna została tutaj naprawdę nieźle przedstawiona. Czuć napięcie i atmosferę osaczenia. Jak chyba nigdy wcześniej dostaliśmy sytuację, w której nikt nie mógł od samego początku liczyć na pozytywne zakończenie. Twórcy konsekwentnie dawali nam znać, że Oliver nie wyjdzie z tego cały, a jego życie jest uzależnione tylko od jednej osoby – Prometheusa. Nawet sytuacja, w której Oliver miał do wyboru – albo on, albo Artemis, mogła zaskoczyć wszystkich. To dobitnie pokazało Oliverowi, że to wszystko jest grą ukierunkowaną na to, aby go zniszczyć i całkowicie złamać. Opór, który stawiał na początku, był w tym kontekście bezsensowny, ponieważ Prometheus dokładnie wiedział, w które miejsca uderzać, by osiągnąć swój cel.
Co ciekawe, nawet aktorsko wyszło to wszystko naprawdę nieźle. Owszem, umiejętności Stephena Amella nigdy nie były wyjątkowe, ale w tej sytuacji, jaką wykreowano, nawet jego „gra” byłą pozytywnym aspektem. Na minus w tej całej sytuacji wychodzi Josh Segarra, który... od kilku odcinków nie zmienił swojej „twarzy”. Gra cały czas tak samo, co z jednej strony dobrze się wcześniej sprawdzało, teraz zaczęło być jednak nużące.
Twórców należy pochwalić jeszcze za jedną rzecz – w odcinku „Kapiushon” nie rozdrobnili fabuły na kilka wątków. Skupili się na dwóch – retrospekcjach, w których z Olivera wychodzi jego wewnętrzny potwór kochający zabijać, i rozgrywce pomiędzy nim a Prometheusem. I to był bardzo dobry ruch. Wszelkie poboczne wątki byłyby w tym przypadku zbędne i psułyby tylko efekt końcowy.
Arrow w tym sezonie, poniekąd dobrym, czasem swoim poziomem prezentuje wielką sinusoidę. Ostatnie odcinki jednak znów są coraz lepsze i czuć, że tak jak na środkową część sezonu scenarzyści nie mieli kompletnie pomysłu, tak wydaje się, że na jego zakończenie już zdecydowanie jest. I oby tak właśnie było, bo potencjał jest tutaj jeszcze bardzo duży.
Źródło: zdjęcie główne: Robert Falconer/The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat