Arrow: sezon 5, odcinek 9 (finał midseason) – recenzja
Połowa sezonu Arrow za nami. Co ważne, jak na standardy i możliwości stacji The CW, była to naprawdę dobra połówka sezonu. Końcowy cliffhanger sprawił natomiast, że sporo osób będzie jednak czekać na wznowienie serialu. Dla twórców to ogromny sukces.
Połowa sezonu Arrow za nami. Co ważne, jak na standardy i możliwości stacji The CW, była to naprawdę dobra połówka sezonu. Końcowy cliffhanger sprawił natomiast, że sporo osób będzie jednak czekać na wznowienie serialu. Dla twórców to ogromny sukces.
Wszyscy pamiętamy przecież, jak bolały nas wszystkie części ciała, jak dusza nawoływała o nawrócenie a rozum błagał o samobójstwo, kiedy oglądaliśmy czwarty sezon. Piąty przyniósł ogromną zmianę na plus, której wisienką na torcie miał być crossover pomiędzy czterema serialami. Choć momentami oglądało się go naprawdę dobrze, to zdecydowanie nie mógł być ukoronowaniem połowy tej i każdej innej produkcji. W przypadku Arrow nie bez przesady można powiedzieć, że był nim odcinek What We Leave Behind. W tym odcinku dostaliśmy niemal wszystko: mnóstwo akcji (choć nierównej, ale to zawsze była wada tej produkcji), większe przybliżenie głównego przeciwnika, zdradę, dramatyczne chwile (które naprawdę były dobrze zrealizowane) i zaskakujący koniec odcinka. Ale po kolei.
Odcinek w pełni skupia się na rywalizacji Prometheusa z Green Arrowem. Powoli poznajemy część motywów, jakie nim kierują. Nie jest oczywiście tajemnicą, że chodzi o zemstę, ale w tym przypadku ma być ona bardziej wysublimowana. Prometheus chce całkowicie zniszczyć Olivera Queena odbierając mu wszystko, zwłaszcza najbliższych mu ludzi. Chce, żeby jego życie było jednym, wielkim cierpieniem, by finalnie samemu błagał o to, aby Prometheus go zabił. Swój plan zaczął bardzo szybko wcielać w życie z pomocą Artemis, która w tym odcinku odkrywa się przed Team Arrow dając do zrozumienia, że chce śmierci Olivera i zrobi wszystko, aby do tego doszło.
Pierwszym celem staje się więc najsłabsza jednostka z całej drużyny mścicieli ze Star City – Curtis, który najsłabiej wyszkolony i przygotowany do starcia z Prometheusem, musiał przegrać. Przegrać, ale nie zginąć, ponieważ na to jest jeszcze za wcześnie. Tak naprawdę był to tylko wstęp do rozgrywki pomiędzy Green Arrowem a jego przeciwnikiem. Rozgrywki, w którą Oliver musiał dać się wciągnąć choć przeczuwał, że to nie może się skończyć dobrze.
Atak na Curtisa miał pozostawić ślad, który pomoże Team Arrow na ustalenie jego tożsamości. Początkowo zakładano, że jest to Claybourne, którego Oliver zabił cztery lata wcześniej za rozpętanie epidemii gruźlicy, na czym zaczął zarabiać ogromne pieniądze. Przy tej okazji mogliśmy poznać nieznaną kartę historii z początków Green Arrowa, kiedy jeszcze wołano na niego The Hood i po raz kolejny przekonać się, że to jak Oliver postępował w przeszłości może się na nim kiedyś zemścić. I tak też się stało. To prowadzi do jednego z większych dramatów nie tylko Olivera, ale i Felicity.
Trzeba przyznać, że fabularnie ostatni odcinek Arrow praktycznie nie zgrzytał. Prawdopodobnie jedynym zbędnym wątkiem w całej historii był Curtis i jego mąż Paul. Praktycznie odkąd Mr. Terrific przystępuje do Team Arrow (i wcześniej, gdy jest po prostu Curtisem), wątek małżeństwa z Paulem w ogóle w serialu nie istniał. Teraz ni z tego, ni z owego, został on wprowadzony w ekspresowym tempie, co ostatecznie nie wniosło zbyt wiele do fabuły, a było zbędnym wprowadzeniem wątku miłosnego.
Reszta grała natomiast bez zarzutu. Rozwijanie postaci Prometheusa przebiega naprawdę dobrze. Twórcy bardzo powoli uchylają kolejne rąbki tajemnicy tej postaci. Widać, że dokładnie przemyśleli błędy ze swojej przeszłości i stworzyli w końcu wroga, który potrafi zainteresować wciągając widza w tą samą grę, w której znalazł się Green Arrow. Dlatego inaczej niż w poprzednich dwóch sezonach, w tym przypadku chce się Prometheusa oglądać tylko częściej.
Dobrze wypadł wątek zdrady Artemis. Twórcy wyszli ze słusznego założenia, że przeciąganie przez kilka odcinków jej podwójnej gry mogłoby tylko zaszkodzić w odbiorze całości. Co ważne, sam Prometheus dał wyraźnie do zrozumienia, że to być może jeszcze nie koniec. Poza tym ten zabieg nie był bezcelowy, bo w końcu w Team Arrow zawsze musi być przynajmniej jeden Black Canary i wygląda na to, że Artemis może zostać szybko zastąpiona, choć być może powrót Laurel Lance jest tylko zręczną grą scenarzystów. To by nikogo nie mogło przecież dziwić, bo jak stwierdziła Felicity - „To nie byłby pierwszy przypadek, jak ktoś wraca z martwych”.
Jej słowa zresztą są w pewnym sensie podsumowaniem samego serialu Arrow, który po dwóch latach wrócił do żywych, dając nam w końcu naprawdę dużo frajdy. To nadal nie jest, i pewnie nigdy nie będzie, wybitny serial telewizyjny. Arrow odstaje i pewnie zawsze już będzie odstawać choćby od produkcji marvelowskich, ale dziś można otwarcie powiedzieć, że nie musi już z nikim ten serial rywalizować, bo zwyczajnie zaczął się sam bronić. I oby tak było nadal w dalszej części sezonu.
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat