Daredevil: Odrodzenie: sezon 1, odcinek 4 - recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 19 marca 2025Kto by pomyślał, że powrót wielkiego złego Punishera nie będzie wcale najciekawszym elementem tego odcinka, który swoje szczyty osiąga w zgrabnym ukazaniu podobieństw pomiędzy głównymi bohaterami. Teraz już nie ma wątpliwości, do kogo ten serial należy. A do kogo należy Nowy Jork?
Kto by pomyślał, że powrót wielkiego złego Punishera nie będzie wcale najciekawszym elementem tego odcinka, który swoje szczyty osiąga w zgrabnym ukazaniu podobieństw pomiędzy głównymi bohaterami. Teraz już nie ma wątpliwości, do kogo ten serial należy. A do kogo należy Nowy Jork?

4. odcinek serialu Daredevil: Odrodzenie to historia o dwóch mężczyznach i ich nierównej walce z systemem oraz własnym sumieniem. Historia odważniejsza od czegokolwiek, czego mógłbym się spodziewać po Disneyu lub Kinowym Uniwersum Marvela, ale nie z powodu przesadzonej brutalności, wulgaryzmów czy patetycznej muzyki i zwolnionego tempa. To po prostu dojrzale opowiedziana historia o dwóch stronach monety.
To niesamowite, że chociaż pierwszy odcinek był naładowany akcją i miał Daredevila w ikonicznym, czerwonym stroju, to dopiero kolejne epizody pokazały najciekawszą akcję, którą scenarzyści mają do zaserwowania. W poprzednim epizodzie spędziliśmy większość czasu na sali sądowej. Tym razem przyjdzie nam odwiedzić umysły dwóch głównych bohaterów, czyli Matta Murdocka i Wilsona Fiska. Dualizm ich losów jest naprawdę fantastyczny do oglądania. Obaj toczą nierówną walkę z systemem po różnych jego stronach. Murdock z pozycji prawnika, który za psie - lub żadne - pieniądze stara się pomagać ludziom i dążyć do sprawiedliwości, a Fisk z teoretycznie bardziej uprzywilejowanej pozycji, która powinna zapewnić mu większą swobodę działania. To tylko złudzenie. Złudzenie, którymi karmieni są obaj. Hector Ayala został uniewinniony i wyszedł na wolność, by dalej nieść dobro wśród ulic Nowego Jorku tylko po to, by stracić życie w mgnieniu oka. Gdzie tu sprawiedliwość? Sam Murdock świetnie to porównał do Syzyfa.
W tym odcinku trudności ma też Fisk. Nie mamy wątpliwości, że chce on zmienić Nowy Jork na lepsze. Kocha to miasto, zawsze je kochał, ale na swój spaczony sposób. Chce on nieść prawdziwą zmianę, ale nie jest w stanie tego zrobić z powodu natłoku formalności i tradycji. Świetna była scena, w której jego współpracowniczka tłumaczyła rozbudowany proces stojący za podjęciem najprostszej decyzji. To nie jest coś, do czego jest przyzwyczajony. Jako Kingpin wystarczyło, że ruszył palcem, a rzeczy się po prostu działy. Nie trzeba było poszanowania prawa i złożonych procesów administracyjnych, by dopiąć swego. To smutne, ale jako Kingpin byłby w stanie wnieść więcej dobrego do życia nowojorczyków, ponieważ nic go nie wiązało.

Na systemowy absurd natknął się też Murdock. To małe sceny, które bawią i na pierwszy rzut oka niewiele wnoszą, ale pokazują zepsucie tego systemu. Gliniarz łapie Murdocka za fraki, dociska do ściany, a potem mu grozi i nic się nie dzieje. Murdock flirtem załatwia swojemu klientowi prawie dwadzieścia dni odsiadki mniej niż planowano i również nic złego się nie dzieje. System nie działa, a on na każdym kroku się o tym przekonuje. Czarę goryczy przelewa w końcu absurdalny przypadek kolesia, który ukradł popcorn i za to ma iść do więzienia. Taki człowiek trafi do więzienia za to, że chciał zjeść coś słodkiego i dobrego, ale gliniarz, który rzucił się parę odcinków wcześniej na Murdocka może swobodnie chodzić z odznaką na piersi i grozić niewidomemu w miejscu publicznym. Nie spodziewałem się po Disneyu tak ostrej krytyki systemu. Nawet oryginał Netflixa był bardziej pro-systemowy. Pokładał większe nadzieje w obecnie panujących ustrojach czy w sprawiedliwym działaniu stróżów prawa. Odrodzenie podchodzi do tego z większym sceptycyzmem i goryczą, odzwierciedla stan duszy samego Murdocka, który próbuje wykrzesać z siebie nadzieję, ale na każdym kroku ta jest gaszona. Jak mieć nadzieję, gdy musisz tłumaczyć młodej dziewczynie, że jej wujek nigdy nie wróci i lepiej go nawet nie widzieć, bo ma rozwaloną głowę przez jakiegoś pomyleńca? Swoją drogą, budowany jest tu znakomity fundament pod przyszłe wprowadzenie nowej inkarnacji Białego Tygrysa. Z kolei rozmowa ze złodziejem popcornu dała fajne nawiązanie do MCU i Skrulli. Bardzo naturalne, zabawne i dobrze oddające nową rzeczywistość Matta Murdocka. Sądownictwo w Kinowym Uniwersum Marvela musi być niezwykle trudne, gdy każdy może się okazać Skrullem.

Bardzo mi się podobała rozmowa Vanessy, Wilsona i Heather. To stare dobre małżeństwo, które dogaduje się bez słów i potrafi kończyć za siebie zdania. Oboje są przesiąknięci dawnym życiem, od którego nowy burmistrz Nowego Jorku próbuje uciec (choć jak pokazuje końcówka odcinka, wcale mu to nie wychodzi), a które żona zaakceptowała pod jego nieobecność. O ich relacji najlepiej powiedziała reakcja Vanessy na pytanie Heather o to, czy czuje się zagrożona w tym związku. To nie Fisk jest zagrożeniem, ale ona. To ona ma nad wszystkim kontrolę i doskonale o tym wie. To świetny rozwój postaci pod tym względem. Mimo wszystko nie docenia swojego wybranka, bo chociaż ten nie tknąłby jej palcem, to może tknąć każdego, kto tylko się do niej zbliży, co udowodniło zakończenie tego epizodu. Zwróćcie też uwagę, że oboje siedzą na kanapie znacznie bliżej siebie tym razem. Najwidoczniej spotkania przynoszą efekty.
To nie jedyna terapia, która miała miejsce w tym odcinku. W drugiej z nich wzięli udział Matt i Frank Castle. Bardzo mi się podobało małe śledztwo Murdocka z wykorzystaniem jego zmysłów. Nie musi wcale zakładać stroju i walczyć na pięści, żeby całość była angażująca i wyjęta z rasowego thrillera. Z kolei samo spotkanie pomiędzy dwoma starymi kompanami przebiegło dokładnie tak, jak można było się spodziewać. Jon Bernthal to urodzony Frank Castle, którego życie naprawdę mocno sponiewierało i już teraz chciałoby się dowiedzieć więcej o jego przeżyciach po tym, gdy ostatnim razem go widzieliśmy. Ich rozmowa została świetnie napisana. Obaj są do siebie podobni i też rozumieją się bez słów jak Vanessa i Wilson. Frank od razu widzi wszystkie uczucia, które targają niewidomym prawnikiem. Bezsilność, poczucie winy. Jest w stanie go prześwietlić lepiej od wariografu i boleśnie wytknąć hipokryzję. Tego Matt potrzebował. Bardzo mi się podobał moment, w którym wymierzył cios Castle'owi, który nawet nie drgnął i pozwolił mu na to tylko po to, żeby prawnik zaraz zaczął przepraszać. Wątpię, że były to przeprosiny skierowane do Franka. Przepraszał samego siebie, własne sumienie lub Boga, ponieważ znowu pozwalał swojej brutalnej (i prawdziwej) naturze wyjść na zewnątrz. Prawie wypuścił Diabła.

Na słowa uznania zasługuje też Michael Gandolfini, który świetnie sprawdza się w roli Daniela. Wnosi dużo luzu, ale potrafi też udźwignąć wymagające aktorsko sceny. Jego postać naprawdę przypomina młodego Fiska. Jest zapatrzony w swojego idola, próbuje mu pomagać, wspierać. Nie jest wcale silny, ale wykazuje się odwagą i lojalnością, a to coś, co Fisk ceni najbardziej. Podobał mi się też sposób, w który BB Urich go zmanipulowała do wysypania paru informacji. Bardzo w stylu swojego nieżyjącego krewnego.
Na przestrzeni odcinka rozsypane były też okruszki z Musem. To przerażająca postać, która od razu wyróżnia się na tle pozostałych złoczyńców z Kinowego Uniwersum Marvela. Kto zna metodologię działań tego pokręconego psychopaty to wie, co robił na końcu. Kto nie wie, temu nie będę psuć niespodzianki, ale cieszę się, że nie pozbyto się tego elementu z komiksów. Buduje to przerażającego złoczyńcę, którego malowanie graffiti nabiera podwójnego znaczenia. To postać wyjęta z horroru.
Dualizm Fiska i Murdocka pokazała też końcówka odcinka. Żaden z nich w pełni nie pożegnał się z przeszłością. Fisk nadal trzyma stary obraz z własną krwią, a także używa dawnych metod i więzi Adama, kochanka Vanessy, niczym zwierzę. Z kolei Murdock ma pokaźną kolekcję hełmów Diabła Stróża i w wolnej chwili lubi sobie poćwiczyć na dachu na rześkim, nowojorskim powietrzu. Obaj są uzależnieni od swoich alter ego, ale próbują walczyć z tym uzależnieniem. Widać jednak, że niewiele brakuje jednemu i drugiemu, żeby w końcu się poddać.

4. odcinek Daredevil: Odrodzenie to nadal wysoki poziom. To bardzo dobrze napisana historia, która nie boi się poważnych tematów i komentarza społecznego, momentami przewyższając pod tym względem oryginał. Powrót Jona Bernthala również był mile widziany. W rolę Franka wszedł bez jakiegokolwiek problemu, a jego rozmowa z Mattem była jasnym punktem odcinka. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć go ponownie. Może tym razem nie jako pokręconego terapeutę, ale za to pokręconego mściciela.
Poznaj recenzenta
Wiktor Stochmal


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1955, kończy 70 lat
ur. 1947, kończy 78 lat
ur. 1952, kończy 73 lat
ur. 1965, kończy 60 lat
ur. 1970, kończy 55 lat

