Midsommar. W biały dzień - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 5 lipca 2019Midsommar: W biały dzień to - po świetnym Hereditary. Dziedzictwo - drugi film Ariego Astera. Zapoznając się z materiałami promującymi, sprzedającymi produkcję jako horror oparty na klasycznym motywie zamieszkującego małą miejscowość kultu, który po kolei wykańcza wielkomiejskich grzeszników, możemy wywrócić oczami albo – wierząc, że Dziedzictwo nie było jednorazowym sukcesem, a Aster to zdolny i świadomy reżyser – zastanawiać się, co maskują te ewidentnie mylące tropy.
Midsommar: W biały dzień to - po świetnym Hereditary. Dziedzictwo - drugi film Ariego Astera. Zapoznając się z materiałami promującymi, sprzedającymi produkcję jako horror oparty na klasycznym motywie zamieszkującego małą miejscowość kultu, który po kolei wykańcza wielkomiejskich grzeszników, możemy wywrócić oczami albo – wierząc, że Dziedzictwo nie było jednorazowym sukcesem, a Aster to zdolny i świadomy reżyser – zastanawiać się, co maskują te ewidentnie mylące tropy.
Nikt tu jednak nikogo nie próbuje oszukać. Midsommar. W biały dzień to po prostu zupełnie inna opowieść, rozgrywająca się na kilku płaszczyznach. Liczne świadomie wykorzystane klisze i chwyty nie mają za zadanie nas zwodzić, nie służą też zabawie gatunkiem. Stanowią za to pole, na którym reżyser udowadnia, że w każdej, nawet pozornie wyeksploatowanej sferze horroru można jeszcze pójść o krok dalej – bo, jak zdaje się przekonywać, sam ma jeszcze wiele do powiedzenia. Każda ze scen wybrzmiewa zatem w pełni, nie śpieszy się ani opowieść, ani kamera, a śmiech, przemoc, groza, absurd i niepokój następują po sobie zamiennie bezpośrednio, stanowczo, acz mozolnie, nie burząc dusznej, ściskającej trzewia, mokrej od potu i letniej w ten męczący sposób atmosfery.
A o co tu w ogóle chodzi? Nie sposób streścić w kilku słowach. Po stracie rodziców i siostry Dani pogrąża się w rozpaczy; walczy z depresją, jednocześnie podejrzewając, że jej chłopak, ostatnia bliska jej osoba, planuje odejść. Gdy jednak ten proponuje wspólny wyjazd do małej miejscowości w Szwecji wraz z trójką jego przyjaciół, Dani zgadza się. Wyruszają więc do Hälsingland, by stać się świadkami Midsommar, starego szwedzkiego pogańskiego święta.
Czy więc – jak szybko podpowie intuicja każdego przeciętnie obeznanego z horrorami widza – wspomniana sekta to wielkie zagrożenie dla naszych bohaterów? Pewnie, że tak. Nie łudźcie się jednak. Ta wiedza absolutnie nie przygotuje Was na to, co czeka bohaterów – i Was samych – w trakcie seansu.
Midsommar nie próbuje straszyć, po prostu niepokoi opowieścią. Tragedia Dani zaprezentowana jest w akcie krótkim, ale zobrazowanym na tyle sugestywnie, że jego echo odczuwalne będzie przez resztę seansu, co chwila do nas wracając. Obserwacja powolnego rozkładu relacji, czyli rozpadu związku, przeplata się z konsekwentną prezentacją tajemniczego kultu, zaznajamianiem z jego coraz to dziwniejszymi i bardziej krwawymi zwyczajami, ukazanymi jednak w sposób dosłowny, spokojny, w niemal dokumentalnym stylu mówiący: "tak to właśnie wygląda, ale nie bój się!".
Kluczem do wywołania lęku w Midsommar jest właśnie wspomniany niepokój, który ma w filmie wiele źródeł; koniec końców wszystkie jego warstwy się przenikają, sprawiając, że z każdym kolejnym kwadransem czujemy się coraz bardziej nie na miejscu, a jednocześnie nie jesteśmy w stanie odwrócić wzroku od ekranu. To, co tam widzimy, jest bowiem – najczęściej – piękne. Przyroda żyje własnym życiem – dosłownie i zauważalnie – oddycha; kwasowy, a raczej grzybowy, halucynacyjny klimat przenika się z rzeczywistością, a w pewnym momencie nie jesteśmy już pewni, co jest efektem działania krążących w żyłach bohaterów substancji, a co dzieje się naprawdę. Ujęcia są chirurgicznie precyzyjne (brawa dla Pawła Pogorzelskiego – mistrza portretowania przestrzeni i mastershotów!), każda scena starannie przemyślana; nie wspominam już o scenerii, filtrach czy, w końcu!, grze aktorskiej, w której jednak bezkonkurencyjna okazuje się 23-letnia Florence Pugh. Swoją kreacją odkrywa ona przed widzami samo poczerniałe serce traumy, cierpienia i lęku. Brawa.
Nie ma tu jednak mowy o pretensjonalności, choć Midsommar to, rzecz jasna, kolejny art-horror: powolne, skrupulatnie zaplanowane, wystylizowane (ale nie przestylizowane!) kino grozy, które nie straszy znienacka, a mozolnie wprowadza na wilgotny i rozmiękły grunt dyskomfortu i niepokoju, namacalny jeszcze długi czas po zakończeniu seansu. Do uzyskania tego efektu wykorzystane są diametralnie różne od siebie komponenty opowiadanej historii, które w końcu jednak odnajdują się na jednej płaszczyźnie. Czy to więc poczucie utraty i rozpaczliwe poszukiwanie zrozumienia i oparcia, czy degradacja relacji, rozpracowywanie przywar wieku i pokolenia, mechanizmów komuny i kultów, czy też może – głębiej – przypomnienie, że świat biegnie do przodu, ale uparte kultywowanie pewnych tradycji może mieć sobie to za nic – to i wiele więcej znajdziemy w Midsommar. W tej przytłaczającej wizji, która prócz duchoty nie szczędzi nam też... humoru - w absurdalnie naturalny sposób uzupełniającego się z krwią czy przemocą. Uzupełniającego, nie będącego jednak rozładowującym napięcie chwytem. Nic tu wszakże napięcia nie rozładowuje, przeciwnie: ono wciąż wzrasta. A my oglądamy dalej, jak zahipnotyzowani, ten niezwykły horror owinięty w idylliczny klimat, okraszony promieniami słońca. Bo świeci ono w Midsommar niemal nieustannie.
Poznaj recenzenta
Michał JareckiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat