The Kominsky Method: sezon 3 – recenzja
The Kominsky Method powraca z 3. sezonem – jak zwykle z Michaelem Douglasem, jednak już bez Alana Arkina. Jak wypada finałowa seria mimo usunięcia jednego z głównych bohaterów produkcji?
The Kominsky Method powraca z 3. sezonem – jak zwykle z Michaelem Douglasem, jednak już bez Alana Arkina. Jak wypada finałowa seria mimo usunięcia jednego z głównych bohaterów produkcji?
The Kominsky Method to znany serial Netflixa, który debiutował w 2018 roku. Lekka produkcja utrzymana w klimacie komediodramatu przyzwyczaiła nas do bardzo dobrego poziomu. Sezon pierwszy wprowadził widzów w pozytywny świat dwóch starszych panów, którzy z uśmiechem na twarzach przemierzają wyboiste ścieżki życia, zaś sezon drugi podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej, sprawiając, że zżyliśmy się z charakterystycznymi bohaterami nawet bardziej. Od samego początku fabuła serialu oparta była na relacji Sandy’ego i Normana, którzy stanowili zarówno swoje przeciwieństwa, jak i doskonałe uzupełnienia. Tymczasem w ubiegłym roku ogłoszono, że Alan Arkin nie powróci w swojej roli w zapowiedzianej kontynuacji - choć pomysł ten wydawać się mógł kontrowersyjny, Netflix mimo wszystko ruszył z 3. sezonem, który od jakiegoś czasu możemy znaleźć w filmotece platformy streamingowej. Po świetnych dwóch seriach, tym razem produkcja odnotowuje moim zdaniem lekki spadek, a Michael Douglas bez wsparcia Arkina nie jest w stanie zapewnić widzom tej samej jakości, do której się przyzwyczailiśmy.
O tym, że Norman Newlander nie żyje, dowiadujemy się w pierwszym odcinku 3. sezonu serialu – cały epizod poświęcony jest odejściu bohatera, który pojawia się w kilku retrospekcjach. Sandy Kominsky godnie i należycie żegna swojego przyjaciela nie tylko na oczach bliskich podczas pogrzebu, ale także w swojej głowie. Brak Normana zostaje uwypuklony w wielu kolejnych odcinkach – Sandy co jakiś czas wspomni przyjaciela w szerszym gronie, innym razem będzie przemawiał w przestrzeń, wyobrażając sobie, że Norman go słucha, a czasem dojrzy jego pozagrobowe wcielenie w wyszczekanym psie sąsiadki. Twórcy nie odrzucili postaci Newlandera na bok; raczej odwołują się do niej dość często – i choć za każdym razem jest to uzasadnione z punktu widzenia akcji bieżącej, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wspominanie Normana ma po prostu stanowić łącznik z tym, co widzowie już poznali i polubili. Zamiast skupić się na tym, co do zaoferowania ma sam Sandy i rozwinąć jego postać w jakiś nowy, oryginalny sposób, poprzez trzymanie się wspomnień o Normanie jeszcze bardziej zwraca się naszą uwagę na fakt, że czegoś tu po prostu brakuje.
Pozostawiony sam sobie Sandy Kominsky, choć zasmucony śmiercią przyjaciela, jest tą samą osobą, którą poznaliśmy w dwóch pierwszych sezonach - tutaj naprawdę niewiele się zmieniło. Tym razem bohatera zestawia się przede wszystkim z Martinem i Phoebe, w towarzystwie których Douglas dalej błyszczy na ekranie, a sam Sandy wydaje się wygadany i temperamentny. Jak można jednak przewidzieć, to już nie jest to samo, prawdopodobnie dlatego, że ani zięć, ani córka Normana nie są dla niego kompanami do rozmowy na podobnym poziomie. Poza kilkoma pojedynczymi scenami dotyczącymi jego kiepskiej sprawności fizycznej, w 3. sezonie raczej nie otrzymujemy głębszej refleksji nad przemijaniem i starością, ponieważ Sandy po prostu nie ma z kim o tym dywagować. Owszem, zmienia się to nieco w drugiej połowie sezonu, gdy na ekranie pojawia się jego była żona, Roz. Odtwórczyni tej roli, Kathleen Turner, proponuje widzom postać z krwi i kości, herszt babę, która potrafi zgasić Sandy’ego wyjątkowo ciętą ripostą. Wypada to dobrze, czuć chemię między postaciami i jest soczyście - aktorzy bardzo dobrze współpracują ze sobą, proponując błyskotliwe dialogi, z których przynajmniej można się pośmiać. Co najważniejsze, wprowadzona do fabuły Roz nawet nie próbuje być odpowiednikiem Normana – rozmowy z kobietą dotyczą już innych kwestii niż te poruszane z przyjacielem, dzięki czemu nie czuć, że ma ona za zadanie wypełniać jakąś lukę i zastępować tego, który jest nieobecny. Tutaj plus – postać byłej żony wypada naprawdę fajnie, ma potencjał.
Jeśli chodzi o nowości, to w zasadzie byłoby na tyle - poza Roz i przypadkowymi bohaterami trzecioplanowymi, w nowym sezonie trudno dostrzec coś świeżego. Co więcej, niektóre wątki zasygnalizowane w poprzednich seriach wręcz się degradują, ponieważ z odejściem Normana, związane z nim postaci zostały w 3. sezonie nieco okrojone. Widać to między innymi po Madelyn (Jane Seymour), która pełniła ważną rolę w drugiej serii produkcji – twórcy wykreślili ją ze scenariusza już po pierwszym odcinku, w dodatku kładąc na jej barkach nieuzasadnioną moim zdaniem chorobę dwubiegunową (która zapewne miała być pretekstem do porzucenia tej postaci gdzieś w tyle). Podobnie wygląda wątek Phoebe, który naprawdę dobrze rozkwitał w 2. sezonie – tym razem córka Normana została zestawiona ze swoim synalkiem Robbiem, tworząc wraz z nim przedziwny duet antagonistów, których działania są do granic możliwości płaskie i stereotypowe. Nie ma już mowy o jakimś drugim tle, motywacjach czy rysie psychologicznym tych bohaterów – twórcy ewidentnie odpuścili temat, dając tej dwójce zagrać co nieco, chyba tylko po to, by w niektórych scenach było trochę śmieszniej. Wygląda to tak, jakby bez Normana związane z nim postaci nie miały żadnej własnej osobowości i nic nie znaczyły dla historii. Szkoda, potraktowano je bardzo po macoszemu.
3. sezon The Kominsky Method składa się już tylko z sześciu odcinków, podczas gdy poprzednie liczyły ich po osiem. Całość ogląda się bardzo szybko, może nawet za szybko – epizody przelatują jeden za drugim, nie pozostając szczególnie w głowie. Jeśli chodzi o humor, nie zaprzeczę, jest parę dobrych i zabawnych momentów; pojawiają się też wzruszające sceny, a w tle odczuwalna jest pewnego rodzaju atmosfera pożegnania. Trochę szkoda zatem, że zaoferowano nam tylko sześć odcinków – czuć, że niektóre wątki pospieszano, a sam finał nadszedł trochę za szybko, niekoniecznie będąc uzasadnionym fabularnie. Tak czy inaczej, twórcy podsumowali serię zamkniętym zakończeniem i raczej nie ma co liczyć, by miało być z tego coś więcej. To dobrze, bo wrażenie powielania tematu było już tym razem dość wyraźne. Naiwnie byłoby sądzić, że da się z tego wycisnąć coś więcej.
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat