Królowie Wyldu: przeczytaj fragment nagradzanej powieści fantasy
Królowie Wyldu kilka dni temu trafili do sprzedaży. Przeczytajcie początek powieści fantasy autorstwa Nicholasa Eamesa.
Królowie Wyldu kilka dni temu trafili do sprzedaży. Przeczytajcie początek powieści fantasy autorstwa Nicholasa Eamesa.
W gospodzie panował tłok i gwar. Siedzący przy stołach bywalcy wpadali tutaj nie tylko na coś mocniejszego, ale także by pogadać i poplotkować. Pip ruszył w stronę kontuaru, a Clay wyszukał miejsce przy jednym ze stołów, tak daleko od sceny, jak to tylko możliwe.
Ludzie wokół niego komentowali wszystko: od pogody po wojnę, z czego żaden temat nie był zbyt budujący. Na zachodzie, w Endlandzie stoczono wielką bitwę, ale – sądząc po tonie opowiadających – jej wynik nikogo nie satysfakcjonował. Dwudziestotysięczna armia republiki, wsparta kilkuset najemnikami, została wyrżnięta w pień przez hordę z Wyldu. Ci nieliczni, którym udało się przeżyć, zbiegli do Castii, które to miasto wróg do tej pory zdążył oblec, w efekcie czego ludzie padali jak muchy od chorób i z głodu, podczas gdy rozłożeni za murami członkowie hordy paśli się na trupach poległych. Jakby tego było mało, nad ranem zaobserwowano pierwsze przymrozki, oczywiście przygruntowe, co mogło zwiastować rychły koniec dopiero co rozpoczętej pięknej jesieni.
Pip wrócił z dwoma kuflami i dwoma kumplami, których Clay nie znał. Ich imiona wyleciały mu z pamięci zaraz po tym, jak się przedstawili – Clay nic do nich nie miał, po prostu nazwiska się go nie trzymały.
– Powiadają, że należałeś do grupy – ni to stwierdził, ni zapytał jeden z nich, ten z rzadkimi rudymi włosami i twarzą wyrostka pokrytą gęsto piegami i nie mniej licznymi kraterami po krostach.
Clay pociągnął długi łyk piwa, odstawił kufel na blat, po czym posłał zakłopotanemu Pipowi karcące spojrzenie. Na koniec skinął głową.
Tamci dwaj popatrzyli na siebie znacząco.
– Pip mówi, że trzy dni broniliście Przełęczy Zimnego Ognia przed tysiącem żywych trupów – rzucił Pryszczaty, pochylając się mocniej nad stołem.
– Doliczyłem się ich tylko dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu – poprawił go Clay. – Ale poza tym wszystko się zgadza.
– Mówi też, że usiekłeś Akatunga Strasznego – dodał ten drugi, którego próby wyhodowania brody zakończyły się klęską. Niejedna staruszka miała gęstszy zarost na twarzy niż on.
Clay upił drugi spory łyk, a następnie pokręcił głową.
– Tylko go raniliśmy. Ale słyszałem, że potem wyzionął ducha w swoim mateczniku. Spokojnie. We śnie.
Wyglądali na zawiedzionych, więc Pip trącił jednego łokciem.
– Zapytajcie go o oblężenie Wydrążonego Wzgórza.
– Wydrążonego Wzgórza? – powtórzył jak echo Skąpobrody, po czym jego oczy zrobiły się okrągłe jak monety. – Tego Wydrążonego Wzgórza? Zatem grupa, do której należałeś, zwała się…
– …Saga – dokończył Pryszczaty, nie kryjąc podziwu. – Należałeś do Sagi.
– Dawno to było – rzekł Clay, bawiąc się sękiem, który sterczał z wypaczonego blatu. – Ale ta nazwa wciąż budzi wspomnienia.
– A niech mnie – westchnął Pryszczaty.
– Jaja sobie ze mnie robicie – stwierdził Skąpobrody.
– A niech mnie – powtórzył jego kompan.
– Nie no, jaja sobie ze mnie robicie! – Skąpobrody lubił mieć ostatnie słowo nawet wtedy, gdy coś budziło jego niewiarę.
Clay nie odpowiedział, po prostu znów napił się piwa i wzruszył ramionami.
– Zatem znałeś Złotego Gabriela? – zapytał Pryszczaty. Kolejne wzruszenie ramion.
– Tak, znałem Gabriela.
– Gabriela! – pisnął Pip, rozlewając trunek podczas gwałtowniejszego gestu. – Gabriela, powiadasz. Super.
– I Ganelona? – zapytał Skąpobrody. – I Arcandiusa Korga? I Matricka Czaszkotłuka?
– No i… – Pryszczaty skrzywił się, sięgając do mocno ułomnej pamięci. Tylko mu to zaszkodziło, przynajmniej zdaniem rozmówcy; i bez tego grymasu był paskudny jak chmura gradowa w weselny dzień. – Kto tam jeszcze był?
– Clay Cooper.
Zamyślony Skąpobrody pogładził palcami szczecinę porastającą mu żuchwę.
– Clay Cooper… – Zrobił zmieszaną minę. – No tak… Pryszczaty potrzebował jeszcze chwili, by poukładać sobie wszystko w głowie, lecz w końcu pacnął się dłonią w czoło i roześmiał w głos.
– Bogowie, ale ze mnie głupek.
Bogowie doskonale o tym wiedzą, pomyślał Clay.
– Opowiedz nam coś z tamtych czasów – poprosił Pip, próbując złagodzić niezręczność sytuacji. – Na przykład o tym, co zrobiliście z tym nekromantą z Oddsfordu. Albo jak uratowaliście księżniczkę z… no wiesz… Na pewno pamiętasz.
Którą księżniczkę? zapytał w myślach Clay. Grupa uratowała ich kilka, a nekromantów ubijała nie pojedynczo, lecz na pęczki. Kto by ich liczył, zasrańców?
Ostatecznie Clay uznał, że to bez znaczenia, ponieważ i tak nie miał zamiaru snuć żadnych opowieści ani odkopywać wspomnień, które z takim trudem pogrzebał. Było to zadanie niełatwe dlatego, że im usilniej próbował zapomnieć, z tym większą mocą wracały do niego obrazy przeszłych wydarzeń.
– Wybacz, chłopcze – zwrócił się do Pipa, gdy osuszył kufel do dna. – Na tym dzisiaj koniec.
Przeprosił kompanów, rzucił koledze ze straży kilka miedziaków, mając nadzieję, że nigdy więcej nie będzie musiał oglądać Pryszczatego ani Skąpobrodego. Przecisnął się pośpiesznie do wyjścia i odetchnął głęboko, gdy stanął wreszcie w ciszy i chłodzie zaułka przed gospodą. Plecy bolały go od garbienia się nad stołem, rozprostował więc kości, zadarł głowę i spojrzał na pierwsze gwiazdy.
Doskonale pamiętał, co czuł kiedyś na widok nocnego nieba, jak mały i nieznaczący się wydawał w porównaniu z majestatem firmamentu. Z tego powodu ruszył w świat i dokonał tylu wspaniałych czynów: w nadziei, że któregoś dnia będzie mógł spojrzeć na ten niekończący się kobierzec gwiazd bez cienia wstydu i poczucia niższości. Niestety, niezbyt mu się to udało. Po chwili oderwał wzrok od ciemniejącego nieba i ruszył w kierunku domu.
Wymienił zdawkowe uprzejmości ze strażnikami pilnującymi zachodniej bramy. Tamci byli ciekawi, czy słyszał już o centaurze dostrzeżonym przy farmie Tassela. Albo o bitwie stoczonej na zachodzie i o tych biedakach obleganych w Castii. Paskudna sprawa, paskudna.
Ruszył dalej traktem, uważając, by nie skręcić kostki w głębokich koleinach. Cykady brzęczały w bujnej trawie po obu stronach drogi, wiatr szumiał w koronach drzew, imitując dźwięk przyboju. Clay zatrzymał się przy przydrożnym ołtarzyku wzniesionym ku czci Pana Lata, by rzucić miedziaka do stóp posągu. Po chwili zastanowienia zawrócił i cisnął jeszcze jedną monetę. Tutaj, z dala od miasta, było całkowicie ciemno, ale zdołał się powstrzymać i nie zerknął ponownie na niebo.
Lepiej patrz pod nogi, napomniał się w myślach, a przeszłość zostaw w spokoju. Zdobyłeś wszystko, czego pragnąłeś, racja? Masz dzieciaka, żonę, proste życie.
Bo wiódł prawe życie. I wygodne.
Nagle wydało mu się, że słyszy parsknięcie, jakim Gabriel skwitowałby tę myśl. Prawe? „Prawość to nuda”, zwykł mawiać jego przyjaciel. „Natomiast wygoda otępia”. Lecz czy nie znalazł sobie żony na długo przed Cooperem? I nie dochował się też córki? Dziś to już dorosła kobieta. A jednak, mimo upływu lat, Clay nadal miał w pamięci obraz dawnego Gabriela – młodego, zapalczywego i wspaniałego. To właśnie on uśmiechał się półgębkiem we wszystkich wspomnieniach.
„Kiedyś byliśmy wielcy, sławni”, zdawał się mówić. „A teraz…”
– Teraz jesteśmy starymi zmęczonymi ludźmi – wymamrotał Clay, kierując swoje słowa do nocnego nieba.
I co w tym złego? W dawnych czasach spotkał niejednego prawdziwego olbrzyma i niemal każdy z nich okazał się dupkiem.
Jakby ignorując te argumenty, duch Gabriela towarzyszył Clayowi przez całą drogę do domu. Sunął za nim po trakcie, uśmiechając się po łotrzykowsku, jak to miał w zwyczaju, machał mu ręką z płotu sąsiada, siedział przycupnięty przed progiem chałupy niczym żebrak. Z tą tylko różnicą, że ten ostatni Gabriel nie był już młody. Z dawnej zapalczywości też niewiele zostało. A wspaniałości było w nim tyle co w desce ze sterczącym z niej zardzewiałym gwoździem. Krótko mówiąc, wyglądał okropnie. Na widok zbliżającego się Coopera wstał i rozciągnął wargi w uśmiechu. Clay w życiu nie widział tak smutnego człowieka.
Gdy zjawa się odezwała, jej głos był tak realny jak brzęczenie cykad i zawodzenie wiatru w koronach przydrożnych drzew. Moment później kruchy uśmiech rozprysł się i Gabriel – prawdziwy Gabriel, człowiek z krwi i kości, nie żaden duch – padł Cooperowi w ramiona, łkając mu w kark, tuląc się do niego jak wystraszone dziecko w mroku.
– Clay – szepnął. – Proszę… Musisz mi pomóc.
Źródło: Rebis / fot. Rebis
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat