Filmy tak złe, że aż dobre!
Wielkimi krokami zbliża się premiera czwartej odsłony Rekinado. W związku z tym postanowiłem przygotować krótką listę filmów, które oglądam z wielka przyjemnością, mimo że realizacyjnie kuleją niemal pod każdym względem.
Wielkimi krokami zbliża się premiera czwartej odsłony Rekinado. W związku z tym postanowiłem przygotować krótką listę filmów, które oglądam z wielka przyjemnością, mimo że realizacyjnie kuleją niemal pod każdym względem.
Kocham kino. Kino w każdym rodzaju. Czy będą to wybitne dzieła uznanych artystów, czy skromne, nikomu nieznane filmy niszowych twórców. Film ma mi dać rozrywkę, przyjemność, a także ma mnie zmusić do myślenia. Ale człowiek nie żyje jedynie wielkim kinem. Nie zawsze ma ochotę na Bergmana, Scorsese czy Marczewskiego. Czasami wskazane jest sięgnąć po film z niższej półki. Po film, który powszechnie uznany jest za nieudany, niedający się oglądać. Warto sięgnąć po tego typu kino, gdyż spora część tych filmów potrafi rozbawić lepiej niż niejedna komedia.
Plan 9 from Outer Space
reż. Edward D. Wood Jr. 1959
Edward D. Wood Jr. był wizjonerem kina. Wizjonerem całkowicie pozbawionym talentu, jak i funduszy na pomysły, które chciał zrealizować. Zadebiutował fatalnym filmem Glen or Glenda, którego dzisiaj praktycznie nie da się oglądać, ale to nie on przyniósł mu ponadczasową sławę. Tym filmem stał się Plan 9 z kosmosu. Zrealizowany w 1959 roku projekt szybko zyskał status najgorszego filmu w historii kina, chociaż nie do końca sprawiedliwie. Bo czym różni się od współczesnych potworków w stylu Transformers czy innego Pacyfic Rim? Jedynie budżetem. Plan 9 z kosmosu to niczym nieskrępowana radość kina. To nic, że w tym filmie nic nie trzyma się kupy, scenariusz jest pisany na kolanie, a dialogi wołają o pomstę do nieba. Nie przeszkadza fatalna scenografia i jeszcze gorsze efekty specjalne. Nie razi w oczy liczba idiotyzmów na milimetr taśmy filmowej, nie denerwują zupełnie pozbawieni talentu i charyzmy aktorzy. Ten film się dzisiaj ogląda z wielką przyjemnością, czerpiąc radość z każdej niedorzeczności. Każde spotkanie z „arcydziełem” Eda Wooda automatyczne wpływa na poprawę mojego humoru. Chociaż w sumie każde spotkanie z pierwszymi filmami tego twórcy działa na mnie podobnie, bo tych zrealizowanych latach 70. nie da się oglądać.
The Room
reż. Tommy Wiseau, 2003
The Room, znany także jako Obywatel Kane złego kina, to w mojej skromnej opinii film zdecydowanie zasługujący na miano najgorszego w historii. Powinien zapoznać się z nim każdy miłośnik kina, gdyż na długo pozostaje w pamięci. Historia jego powstania jest z lekka tajemnicza, jak i sama postać twórcy. Tommy Wiseau pojawił się znikąd z pokaźną sumą pieniędzy (6 milionów dolarów) i z gotowym scenariuszem. Za te pieniądze postanowił zrealizować swój wymarzony film – historię trójkąta miłosnego i rozpadu długoletniego związku. Jak sobie postanowił, tak też zrobił, a siebie samego obsadził w głównej roli. To, co z tego wyszło, można oglądać pod tytułem The Room, z tym że lojalnie ostrzegam – pierwszy kontakt do najłatwiejszych nie należy. Ja osobiście robiłem trzy podejścia, aby ogarnąć go w całości. Udało się, a z każdym kolejnym razem czułem wręcz perwersyjną przyjemność z kontaktu z tym dziełem. The Room to doskonały przykład tego, jak nie należy uprawiać kina. Tutaj nic nie trzyma się kupy. Fatalne zdjęcia, kompozycja kadru - o ile coś podobnego tu istnieje - kiepski montaż i dźwięk. Masa postaci, które pojawiają się nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co. Wygłaszają swoje drętwe kwestie i znikają na zawsze. Sporo scen niemających logicznego wytłumaczenia w fabule – zresztą w jakiej fabule. The Room to zlepek ujęć pozornie ze sobą powiązanych, a w samym środku tego wszystkiego on – gwiazda numer jeden, Tommy Wiseau. W tym dziele wszyscy aktorzy wypadli fatalnie, ale sam twórca jest w tej kwestii niezwyciężony. Ta kocia gracja, niesamowita mimika i powalająca dykcja oraz sławne „Oh, hi…..”. The Room trzeba zobaczyć. Za pierwszym razem nie jest to łatwy seans, ale z czasem daje niesamowitą frajdę.
Sharknado
reż. Anthony C. Ferrante, 2013
Kino od czasu słynnych Szczęk ukochało sobie rekiny. Problem w tym, że pokochało je kino złe, gdyż dobrych filmów z rekinami powstało niewiele, a tych drugich wręcz cała masa i z roku na rok przybywa ich znacznie więcej. Szczególnie w okresie letnim. Na fali tych produkcji powstał kuriozalny film Rekinado, który z miejsca zyskał sobie przychylność miłośników dobrego złego kina. Ja podchodziłem do tego tytułu nieufnie, jak do większości kiepskich filmów o rekinach, ale z czasem się przełamałem i nie żałuję tej decyzji, bo Rekinado to film świadomie zły, do tego stopnia, że sam staje się swoją parodią. Zwłaszcza w kolejnych odsłonach, gdzie nikt nie ukrywa, że bierze udział w produkcji, która nie ma sensu, ale za to daje niebywałą radość z obcowania z najczystszym absurdem i surrealistyczną przemocą. No i jest jeszcze mały smaczek dla fanów Beverly Hills, 90210 – Ian Zerling jako Fin Shepard, pogromca rekinów, w swojej życiowej roli.
Zombie Strippers!
Jay Lee, 2008
Niedaleka przyszłość. W państwie rządzonym przed niejakiego Busha wprowadzono całkowity zakaz striptizów, co - jak się łatwo domyślić - zaowocowało rozwojem czarnego rynku. Powstało sporo nielegalnych klubów ze striptizem i w jednym z nich, gdzieś na uboczu cywilizacji, dzieje się akcja filmu. W trakcie występu niezwykle popularnej striptizerki (Jenna Jameson) na scenę dostaje się zombie i postanawia pożywić się naszą bohaterką. Oczywiście szybko zostaje obezwładniony, ale wirus przeszedł dalej. Co się okazuje, działa on zdecydowanie inaczej na kobiety. Zamiast bezmyślnej bestii żerującej na ludzkim mięsie dostajemy inteligentnego potwora lubującego się w filozofii. Poza tym Kat (gdyż takie imię nosi nasza bohaterka) staje się lepszą striptizerką i przyciąga coraz więcej klientów spragnionych nagości. Z czasem striptizerek zombie przybywa, co rodzi pomiędzy nimi niezdrową konkurencję, na której pieniądze zbija właściciel lokalu (Robert Englund). I tak się świat kręci. Zombie sobie tańczą, a w przerwach od występów karmią się napalonymi mężczyznami, do momentu kiedy wpada nie wiadomo skąd komando i zajmuje się wylęgarnią bestii. I w zasadzie to tyle. Nic odkrywczego. Zombie, nagie ciała, spora dawka makabry (niekiedy wręcz niesmacznej) i mało ambitny humor. Horror, który wymknął się twórcom z rąk i stał się parodią samego siebie.
Lesbian Vampire Killers
reż. Phil Claydon, 2009
Lesbian Vampire Killers miał szansę stać się naprawdę interesującym filmem, ale gdzieś po drodze uleciała z niego para. Zaczyna się niewinnie. Dwóch młodzieńców postanawia wybrać się poza cywilizację i trafia do niewielkiego miasteczka, nad którym ciąży odwieczna klątwa. Każda kobieta w momencie skończenia 18 lat staje się wampirem i w dodatku lesbijką, co już na samym początku rodzi pytanie – jak, do diabła, to miasteczko tak długo się utrzymało na mapie? Im głębiej w las, tym więcej absurdalnych pytań. Niestety zapowiadająca się dobrze komedia grozy z minuty na minutę robi się coraz gorsza, aż ostatecznie zamienia się w jeden wielki wulgarny dowcip, w dodatku mało zabawny. Kilka trafnych skeczów nie ratuje tego filmu. Ostatecznie ta niewybredna i zupełnie nieudana produkcja da się lubić i w niektórych kręgach obrosła kultem. Niewyszukanym, ale zawsze.
- 1 (current)
- 2
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat