Kinowe premiery stycznia 2015 – opinie redakcji
Co przyniósł pierwszy miesiąc 2015 roku? Czy był to okres ciekawych premier kinowych? A może klap? Oto redakcyjne opinie o kinowych premierach stycznia 2015.
Co przyniósł pierwszy miesiąc 2015 roku? Czy był to okres ciekawych premier kinowych? A może klap? Oto redakcyjne opinie o kinowych premierach stycznia 2015.
"Niezłomny"
Kasia Koczułap: Cóż, lepiej by było, gdyby Angelina została jednak przy aktorstwie. Szczególnie jeśli będzie kreować tak genialne role jak ta w “Czarownicy”. W profesji reżysera jeszcze bowiem błądzi po omacku. Ten film jej nie wyszedł, jest chaotyczny, nie wzbudza żadnych emocji, wygląda, jakby był po prostu jedynie zlepkiem scen, których nie łączy żadna oś dramaturgiczna. Jedyne, co uratowało go od całkowitej klapy, to doskonałe aktorstwo Jacka O’Connella.
Małgorzata Pawłowska: Niestety, ja jednak uważam, że ten film to totalna klapa - tytuł powinien brzmieć “Ułomny”. Nudny, nieznośnie patetyczny, sztywny, poprowadzony bez wyczucia, aktorzy grają drętwo, jakby zostali pozostawieni samym sobie. Wątłą protezą jakiejkolwiek osobowości głównego bohatera jest banalne “If you can take it, you can make it”. Ten film tak bardzo mnie nie obszedł i nie przejął, że jedyną rzeczą, która mnie intrygowała po seansie, były dalsze losy kaczki, która weszła do baru i zamówiła likier miętowy.
Bogusz Dawidowicz: Tematyka aliantów w japońskiej niewoli została w kinie już dosyć mocno wyeksploatowana. „Most na rzece Kwai” czy „Król Szczurów” – na podstawie prozy Jamesa Clavella – to tytuły, które już na stałe zapisały się w annałach kina. Kilka lat temu Werner Herzog uraczył nas świetną „Operacją Świt”, opowiadającą o heroicznej walce amerykańskiego żołnierza próbującego przeżyć w niewoli w czasach wojny wietnamskiej. Czy „Niezłomny” dorównuje powyższym obrazom? Z pewnością nie, ale wciąż mamy do czynienia z bardzo sprawnie zrealizowanym dramatem wojennym. Uniwersalna, oparta na faktach historia niezłomnego Amerykanina zawsze się sprzeda. Co więcej, Jolie zaczyna sobie radzić coraz lepiej jako reżyser.
Marta Płaza: Trudno dodać coś więcej, skoro poprzednicy w zasadzie ubrali w słowa moje własne myśli. Od siebie dodam więc jedno: Jack O’Connell. Największy plus tego przepełnionego patosem i nudą filmu. Tylko i wyłącznie dzięki jego charyzmie postać głównego bohatera nabrała jakiegokolwiek wyrazu. Szkoda, że Angelina nie pozwoliła chłopakowi na więcej.
Adam Siennica: Poprzednicy powiedzieli wszystko i pod tym się podpisuję. Tak się zastanawiam, czy porażka tego filmu to tak do końca wina Angeliny Jolie. Może to jednak bracia Coen ponownie napisali zły scenariusz do filmu, którego sami nie reżyserują? Technicznie było fajnie - zdjęcia piękne!
[video-browser playlist="648844" suggest=""]
"Dzikie historie"
Kasia Koczułap: Rewelacja! Jestem pod dużym wrażeniem tego filmu. Ubawiłam się jak norka, a przy okazji to nie była wcale pusta zabawa i pusty śmiech. Historie są mądre i uczą, ale uczą w taki sposób, że nie czujemy żadnego moralizatorstwa. Opowieści było sześć i wszystkie stały na wysokim poziomie, realizacyjnie wyszło także super. Bardzo dobry film, szczerze polecam! Zasłużona nominacja do tegorocznych Oscarów.
Jan Stąpor: Absolutny fenomen, jeżeli chodzi o gatunek czarnej komedii, i to jeszcze z takim wydźwiękiem, bowiem każda historia niesie za sobą jakąś mądrość, choć przedstawioną w bardzo przystępny i lekki sposób. Jeżeli jeszcze nie widzieliście, to obowiązkowo idźcie do kina!
[video-browser playlist="633366" suggest=""]
"Son of a Gun"
Jędrzej Skrzypczyk: Cichutko przeszedł po kinach, nie zwracając większej uwagi. I słusznie, bo to typowe, schematyczne kino sensacyjne - solidnie wykonane, ale jednak. Zobaczyć trzeba oczywiście dla Ewana McGregora, który na dużych ekranach pojawia się nad wyraz rzadko… a każdy kocha McGregora, prawda?
[video-browser playlist="660908" suggest=""]
"Whiplash"
Bogusz Dawidowicz: Ile poświęcisz, aby osiągnąć sukces? Kiedy pogoń za perfekcją kończy się obłędem? Na ile może pozwolić sobie nauczyciel, chcąc wydobyć z ucznia to, co jest w nim najlepsze? „Whiplash” stawia wiele pytań i niewiele wyjaśnia. A jeżeli już pojawiają się jakieś odpowiedzi, to są one dalekie od poprawności politycznej i zdrowego rozsądku – najwyraźniej w prawdziwej sztuce nieodzowna jest spora doza szaleństwa.
Kasia Koczułap: Och. To jest film, w którym się zakochałam bezgranicznie i bezwarunkowo od pierwszego obejrzenia. Nie dość, że najlepszy film, jaki widziałam w ubiegłym roku (bo miałam okazję oglądać go na AFF), to jeszcze dla mnie jeden z najlepszych w ogóle. Emocjonalnie mnie rozłożył na łopatki; myślę, że podczas seansu zapomniałam o oddychaniu, a dłonie zaciskałam tak mocno, że zostały mi ślady po paznokciach. Ten gęsty klimat, to napięcie, ta doskonała gra aktorska (jak J.K. Simmons nie dostanie zasłużonego Oscara, to pęknie mi serduszko!). Dla mnie to film kompletny. Chapeau bas!
Kamila Hladisz: Istny emocjonalny rollercoaster! Kto by pomyślał, że film o jazzowym perkusiście może aż tak wbić w fotel? W “Whiplash” jest kilka scen, które śmiało mogłyby być punktem kulminacyjnym, jednak okazuje się, że to jeszcze nie jest koniec i napięcie rośnie coraz bardziej, osiągając niebotyczne wyżyny. Mistrzowski montaż, świetne aktorstwo. Ten film trzeba zobaczyć!
Jan Stąpor: A ja mam problem z tym filmem, ponieważ sama fabuła jest wzorową historią z podręcznika pisania scenariuszy - jest do bólu łopatologiczna, kliszowa, a czasem też zupełnie niewiarygodna. Do tego J.K. Simmons gra w absolutnie przerysowany i nawet nieco przeszarżowany sposób (zabrakło nieco improwizacji w scenach, w których jest wściekły). Jednak film trzyma klasę, jeżeli chodzi o stronę techniczną - praca operatorska, zdjęcia, montaż obrazu i dźwięku, zaś zwieńczeniem tej orgii technikalii jest ostatnia scena. Cudo… z gorzkim posmakiem.
Marcin Zwierzchowski: Kto popiera wniosek o wysłanie Janka na Madagaskar? Wszyscy za? Nikt przeciw. Ktoś jeszcze chciałby skrytykować “Whiplash”? Ten film to arcydzieło i w pełni podzielam zdanie Kasi.
Marta Płaza: Muzyka, montaż, reżyseria, aktorstwo, historia - "Whiplash" to perfekcyjnie nakręcona maszyna. Ogląda się bardzo dobrze, chociaż z bolącym sercem, angażując się totalnie w losy głównego bohatera. Każdy spisał się tu na medal, chociaż ja w przeciwieństwie do większości głosów chciałam zwrócić uwagę przede wszystkim na Milesa Tellera. Chłopak, który zaczynał w durnych komediach dla nastolatków (tak, był nawet w "Projekcie X"!), zaprezentował tutaj tak wyśmienitą formę? Potencjał i jeszcze raz potencjał. Miejmy tylko nadzieję, że nie zostanie zmarnowany, a aktora zobaczymy jeszcze w niejednej takiej roli.
Agnieszka Sudoł: Chazelle stworzył film-utwór, sumujący się przede wszystkim w ostatniej, niezapomnianej scenie. Jest to jednocześnie obraz o wielkich ambicjach i granicach ludzkiego upodlenia. Brutalny Simmons i niesamowity Teller toczą na ekranie walkę, która bez miary pochłania uwagę widzów do ostatniej minuty filmu. I wszystko to otoczone cudownymi rytmami jazzu.
Malwina Sławińska: Zgadzam się co do aktorstwa, techniki i emocji. “Whiplash” to dobry film, ale umówmy się - fabuła nie jest zbyt odkrywcza. A w scenach prób czy występów - owszem, jest napięcie, ale trzeba mieć dużą tolerancję na dźwięki, żeby się tą muzyką nie znudzić. Mi jej brakowało, ale to oczywiście rzecz gustu. Pewne jest jednak, że to nie film dla każdego.
Jędrzej Skrzypczyk: Podobnie jak Kasia film widziałem najpierw na AFF - co się wtedy działo! Emocje, krzyczenie do ekranu, śmiech i przerażenie. Na koniec pełen aprobaty aplauz! Tak, Janie, “Whiplash” jest do bólu schematyczny, ale za to w jakim wykonaniu! Miles Teller (już za dwa lata będzie Oscar, gwarantuję!) i J.K. Simmons dają z siebie wszystko, tempo szybsze od double-time swing, a emocje nie pozwalają nawet na chwilę przymknąć oczu. Co za chłosta!
Adam Siennica: No to decyzja podjęta - Jan udaje się na wygnanie... Również podzielam zdanie Kasi. Cóż z tego, że fabuła jest, nazwijmy to, "zwyczajna", gdy jest opowiedziana w takiej formie? Niesamowite emocje, wspaniałe aktorstwo i miażdżąca końcówka.
[video-browser playlist="636083" suggest=""]
"Wielkie oczy"
Kamil Śmiałkowski: Zawiodłem się. Od Burtona oczekuję mniejszego lub większego szaleństwa. Filmu, który zaakceptuję bądź nie, ale z pewnością nie będzie to film po prostu zwykły. A ten niestety jest. Idąc do kina i patrząc na zestaw nazwisk (Burton, Adams, Waltz), oczekiwałem czegoś super. Dostałem przyzwoite kino biograficzne z fajną historią. Acz jestem przekonany, że można z niej było wycisnąć wielokrotnie więcej.
Kasia Koczułap: To jeden z tych filmów, co to były i już się o nich nie pamięta. Czysta definicja przeciętności. Na dodatek Waltz, który ogólnie jest jednym z moich ukochanych aktorów, zagrał tu wręcz karykaturalnie, a Amy była słodka i urocza, ale nic więcej. Totalnie miałki obraz.
Jan Stąpor: W tym filmie nic nie jest dobre! Właściwie to przypomina przełykanie mydła, o którym chce się jak najszybciej zapomnieć.
Marta Płaza: Intrygująca historia, niezwykle plastyczne i filmowe lata 50., znakomici aktorzy na planie i taka klapa w efekcie? Tak, dokładnie. "Wielkie oczy" to klasyczny przykład zmarnowanego potencjału. Scenariusz bez pomysłu i polotu, Waltz jako okrutna parodia samego siebie, a w tym wszystkim jedynie Amy Adams błyszczy.
[video-browser playlist="651275" suggest=""]
"Fotograf"
Jan Stąpor: Kolejny po tragicznym “Jezioraku” kryminał, który udowadnia, że polska kinematografia jeszcze nie dojrzała do robienia dobrych thrillerów. A tym bardziej, kiedy w grę wchodzi koprodukcja, w wyniku której przedstawiamy sąsiadów w nad wyraz stereotypowy sposób, że o drewnianym aktorstwie nie wspomnę. Za to rola dziecięca absolutnie zasługuje na uznanie!
Kasia Koczułap: Meh, to taki film bez duszy. Już go prawie nie pamiętam, poza tym, że nadal śmieję się z Woronickiego, który był straszny! Nie warto.
[video-browser playlist="648676" suggest=""]
"Exodus: Bogowie i Królowie"
Marta Płaza: Krótko i efektownie o tym, jak Mojżesz spotkał Hollywood. Najnowszy film Ridleya Scotta to gratka dla miłośników kina, w którym dużo się dzieje, przez co sama fabuła to forma mało atrakcyjnego dodatku. Jest więc szybko, dynamicznie i efektownie. Plagi egipskie na ekranie prezentują się niesamowicie, podobnie jak samo rozstąpienie Morza Czerwonego. Film ma przede wszystkim cisnąć po oczach, a że Christian Bale w roli Mojżesza drewniany jest jak nigdy, to już akurat mały problem.
Kasia Koczułap: Jak się pamięta, że to jest ekranizacja Biblii, i nie wypomina jej się rzeczy, które muszą być w ekranizacji Biblii, bo… to ekranizacja Biblii, to można przeżyć. Jasne, nic spektakularnego, zabrakło reinterpretacji, zabrakło wątpliwości w Mojżeszu, zabrakło pogrzebania w psychologii postaci, ale oglądanie nie bolało.
Adam Siennica: Mam coraz bardziej dosyć hollywoodzkiego trendu oddzierania wszelkich nadprzyrodzonych historii z mitycznego charakteru i robienia na siłę realizmu. To i brak emocji mnie najbardziej boli w tym filmie. A tak to typowy Ridley Scott, który udowadnia, że kostiumowe widowiska wychodzą mu pięknie wizualnie. Powinno być to lepiej zrealizowane.
[video-browser playlist="614033" suggest=""]
"Uprowadzona 3"
Janusz Wyczołek: Za taki montaż to się powinno biczować publicznie. Przez połowę seansu nie wiadomo, co się dzieje na ekranie.
Jan Stąpor: Tak to już jest, Janusz, kiedy ma się reżyserskie ADHD połączone z fetyszem ujęć z wielu kamer.
Bogusz Dawidowicz: „Uprowadzona 3” jest lepsza niż druga część, ale to nie znaczy, że dobra. Od pierwszej części dzielą ją lata świetlne. Trailer był zrobiony mistrzowsko – zapowiadała się bardzo dobra sensacja, a dostaliśmy do bólu przeciętne kino akcji, niezbyt mądre nawet w swoim gatunku. Cieszyć się powinien za to Liam Neeson – „Taken 3” to niezły zastrzyk finansowy dla jego funduszu emerytalnego.
Adam Siennica: Olivier Megaton powinien mieć zakaz kręcenia filmu, bo Uwe Boll przy nim to geniusz techniki reżyserskiej. Podzielam zdanie Janusza i Jana - tego się oglądać nie da, bo co mi z akcji, skoro nic nie widzę poza migawkami?
[video-browser playlist="638528" suggest=""]
"Foxcatcher"
Kamil Śmiałkowski: Dobry, mocno pokręcony film o tym, jak wiele dziś można za pieniądze. I jak chory jest nasz świat, jeśli zajrzeć troszkę pod powierzchnię. Pewnie gdybym nie był tak uczulony na widok zapasów jako dyscypliny sportowej, podobałoby mi się bardziej.
Kasia Koczułap: Duże rozczarowanie. Owszem, film miał niesamowity klimat, ale moim zdaniem ta historia w ogóle nie miała potencjału na film fabularny i dlatego przez większość ekranowego czasu nic się nie dzieje. Nic, pustka i nuda. Dopiero przez ostatnie pół godziny napięcie było naprawdę wyczuwalne. Bardzo dobrze poradził sobie Steve Carell w niekomediowej roli, świetny był także Mark Ruffalo. Miałam jednak nadzieję, że ogólnie będzie lepiej.
Kamila Hladisz: Muszę zgodzić się z Kasią. Tempo w filmie wydaje się być nierówne, brak tu płynności. Jest kilka scen, które na pewno zapamiętam, na uznanie zasługuje też obsada aktorska, jednak nie sądzę, abym kiedyś jeszcze do “Foxcatchera” wróciła.
Marcin Zwierzchowski: Faktycznie, historii w tym było tylko na finał, bo wszystko wcześniejsze to dużo nudy i popisowa rola Steve’a Carella. Dobry film, ale do wybitności mu bardzo daleko.
Marta Płaza: Kompletnie nie pojmuję fenomenu tego filmu. Fakt, zagrany całkiem sprawnie, klimat też jakiś ma, ale co z tego, skoro tak koszmarnie nudzi przez prawie całą akcję? Zakończenie trochę zrekompensowało mi stracony czas, ale i tak zakończyłam seans bardzo podirytowana.
Bogusz Dawidowicz: Na plus: aktorstwo (Tatum, Ruffalo i przede wszystkim Carell), niepokojący klimat i lata 80. Na minus: „Foxcatcher” przez większość seansu nie wydaje się odpowiednio mocno angażować widza i niektóre wątki aż prosiły się o rozwinięcie (relacja na linii Jon Du Pont / matka).
Jędrzej Skrzypczyk: Bennett Miller to przede wszystkim szczęściarz, jeśli chodzi o dobór aktorów. To oni budują jego powolne, trochę nudnawe historie - był Phillip Seymour Hoffman w “Capote”, Brad Pitt i Jonah Hill (oraz PSH) w “Moneyball”. W “Foxcatcher” oczywiście wyróżnia się przede wszystkim Steve Carell, ale to Tatum i Ruffalo dają największy popis - są po prostu niesamowici! Im dłużej myślę o tym filmie, tym bardziej mi się podoba. Doceniam Millera za to, że udało mu się opowiedzieć dość skomplikowaną historię bez większych uproszczeń - a pierwotna wersja filmu miała 4 godziny!
[video-browser playlist="" suggest=""]
"Haker"
Marta Płaza: Nowy film Michaela Manna to niestety spore rozczarowanie. Historia do bólu zwyczajna, ograna na klasyczną modłę, cierpiała na dodatek na brak głównego bohatera. Chris Hemsworth w roli geniusza komputerowego wypadł co najmniej groteskowo, wzbudzając tym samym uśmieszek politowania. Szkoda, bo wątek cyberterroryzmu aż się prosi o świetny i trzymający w napięciu thriller. Jedyne, co nam pozostaje, to chyba kolejny seans “Gorączki”.
Adam Siennica: Nie jestem aż tak pozytywnie nastawiony do tego filmu jak Marta. To jest bardzo złe... To nawet nie jest produkcja na bezbolesny jednorazowy seans. Nic tu nie działa, co tylko potęguje rozczarowanie, biorąc pod uwagę osobę Manna. Jak dotąd - najgorszy film 2015 roku.
[video-browser playlist="635094" suggest=""]
"Gra tajemnic"
Kamil Śmiałkowski: Dobra, wciągająca biografia Alana Turinga, czyli jednego z najważniejszych i równocześnie najgorzej potraktowanych zwycięzców II wojny światowej. Ja wiem, że Polacy - Enigma i te rzeczy. Ale bez niego podczas wojny nie odszyfrowano by nic. I o tym jest ten film. I o tym, co było później, z człowiekiem, który w swojej głowie wymyślił komputery. Benedykt - bardzo dobry. Szkoda tylko, że zabrakło tu jakiejś iskry geniuszu w reżyserii, ale i tak jest bardzo dobrze.
Michał Czubak: Jak by nie patrzeć, historia trochę spaczona w kierunku “na korzyść Brytyjczyków”, za to ponownie pokaz umiejętności aktorskich zademonstrował Benedict Cumberbatch. Innego kandydata do Oscara za pierwszoplanową rolę nie widzę. Zaś sam film warto obejrzeć głównie ze względu na kreację serialowego Sherlocka.
Kasia Koczułap: To ja się wyłamię. Dla mnie “Gra tajemnic” to obraz, w którym totalnie źle rozłożono akcenty. Film oszukuje, nie jest tym, czym zapowiada się przez półtorej godziny oglądania. Nagle pojawia się końcówka, która wszystko psuje i udowadnia, że reżyser sam nie wiedział, czy chce zrobić film o geniuszu Turinga, czy o tym, że był on biednym homoseksualistą pokrzywdzonym przez system. Oba tematy wymagają innego podejścia do robienia filmu, a połączenie ich zaburza całą spójność. Benedict znów był Sherlockiem i na pewno nie zasłużył na Oscara, Michale. Ja widzę innych kandydatów - Michaela Keatona i Eddiego Redmayne'a. Mam nadzieję, że między nimi rozegra się ten pojedynek. Stawiam na pierwszego.
Kamila Hladisz: Reżyser za bardzo namieszał z czasem - trzy przestrzenie czasowe przeplatają się niekonsekwentnie oraz chaotycznie - i efekt końcowy jest niezgrabny. Gra aktorska bardzo dobra, jednak sam film muszę ocenić jako dość przeciętny.
Jan Stąpor: To jeden z tych filmów, które po wyjściu z kina pozostawiają mnie absolutnie obojętnym, ponieważ każda część składowa (scenariusz, aktorstwo, muzyka, scenografia itd.) jest po prostu przeciętna i nic - poza irytującą grą Cumberbatcha - nie wybija się tu na pierwszy plan. Temu filmowi brakuje ducha albo rewolucyjnego pomysłu - czegoś, aby stał się lepszy niż pozostałe biografie ekranowe.
Marcin Zwierzchowski: Ten film dosłownie po mnie spłynął, a nominacją do Oscara dla Cumberbatcha byłem szczerze zaskoczony - przecież on nie pokazuje tu niczego nowego. I zgadzam się, że reżyser w sumie nie wiedział, o czym opowiada, więc wymieszał bardzo dużo rzeczy, na niczym się nie skupiając i żadnego wątku dobrze nie opowiadając. Obejrzane - zapomniane.
Marta Płaza: W sumie to trudno mi powiedzieć coś o tym filmie. Był tak zwyczajny, poprawny i bez żadnego błysku, że jedyne uczucie, jakie mi towarzyszyło podczas seansu, to błoga obojętność. Benedict wypadł przyzwoicie (mam to szczęście, że nie znam go jako Sherlocka), natomiast nominacja dla Keiry to moim zdaniem pomyłka roku. Film do obejrzenia na raz i szybkiego zapomnienia. Odnoszę wrażenie, że więcej emocji zapewniłaby sprawnie napisana książka na ten sam temat.
Jędrzej Skrzypczyk: Festiwal klisz, schematów, “Rocky’ego” i “Sherlocka”. Mało angażujące, źle skonstruowane, łopatologiczne, niepotrzebnie epickie. Cumberbatch ratuje.
[video-browser playlist="651041" suggest=""]
"Birdman"
Jan Stąpor: Że Inarritu bardzo dobrym reżyserem jest, to było wiadomo od dawien dawna, ale że rewelacyjnym - dopiero "Birdman" w całej okazałości to pokazał. Historia kompletna, może nieco banalna i prosta, co jednak także ma swój urok, ponieważ dzięki temu ten film po prostu się chłonie! Za czym stoi absolutnie fantastyczna koncepcja oraz nowatorskie wykonanie - po prostu trzeba to zobaczyć samemu.
Marcin Zwierzchowski: Z zachwytu piał nie będę, ale na pewno doceniam, zwłaszcza ciekawą formę i bardzo fajne, spaczone poczucie humoru. Do klasy “Whiplasha” brakuje sporo, to nie będzie obraz, który pozostanie ze mną na dłużej, ale na seansie bawiłem się świetnie i doceniam zwłaszcza Nortona. Szkoda, że musi przegrać z niekwestionowanym faworytem, którym jest J.K. Simmons.
Kasia Koczułap: I znów się zgodzę z Marcinem. Bardzo dobry film, realizatorski majstersztyk, ale niczego mi nie urwało, nie było zachwytów, nie umarłam tam w kinie z nadmiaru emocji... Było ładnie, fajnie, Keaton rewelacyjny i tyle. Norton także super, ale do Simmonsa wiele zabrakło.
Marta Płaza: Prawdziwa petarda wizualna i fabularna! Lubezki i steadicam to najlepszy duet od czasu Kerouaca i gorzały.
Bogusz Dawidowicz: Film zrealizowany z ogromną wyobraźnią, werwą i energią. Michael Keaton w roli podstarzałej gwiazdy spisuje się koncertowo, i to nie tylko dlatego, że „Birdman” w jakimś stopniu jest jego fantazyjną quasi-autobiografią. Keaton jest po prostu niezłym aktorem. Świetnie się go ogląda, zwłaszcza w duecie z Edwardem Nortonem, który już dawno nie był tak dobry.
Malwina Sławińska: Nie rozumiem zachwytów nad “Birdmanem”. W mojej opinii to najgorszy film Inarritu; mnie mocno rozczarował. Doceniam oczywiście formę i technikę, takie prowadzenie kamery, z jakim mamy tu do czynienia, to prawdziwa innowacja, a ogląda się to wybornie. Lecz jeśli chodzi o samą fabułę: dla mnie kiepściutko, a przy tym dosyć nudno. Aktorzy się spisali, ale żeby Emmę Stone od razu nominować do Oscara? Za to Edward Norton był genialny, więc tak jak Marcin ubolewam, że nagrody mimo tego nie dostanie.
Jędrzej Skrzypczyk: Malwina, najgorszy film Innaritu to “Biutiful”, najlepszy to oczywiście “21 gramów” i koniec dyskusji. Ale “Birdman” nadal potwierdza, że Meksykanin jest świetnym reżyserem. Wydaje mi się, że seans tak bardzo hipnotyzuje, iż widzowie nie zdają sobie sprawy, że niewiele w tym filmie ma tak naprawdę sens - znam opinie krytyczne, szczególnie odnoszące się do postaci krytyczki teatralnej, i mogę się zgodzić, że ten wątek jest mocno naciągany. Na szczęście “Birdmana” odbieram raczej jako cios w stronę Hollywoodu… ale na tym polu wygrywa Cronenberg z “Mapami gwiazd”. Najważniejszy punkt filmu to oczywiście Emmanuel Lubezki, dla którego powinna zostać stworzona osobna kategoria w Oscarach, bo jest bezkonkurencyjny, no i oczywiście Edward Norton!
[video-browser playlist="616553" suggest=""]
"Hiszpanka"
Kamil Śmiałkowski: Kuriozum roku i wielkie nieszczęście polskiego kina. Tylko “Quo Vadis” było od tego droższe. Niestety to nie jest film dla ludzi, czego najlepszym dowodem są wyniki w box office. Dla świata też nie, skoro na żaden ważny festiwal to nie trafiło. Słowem - wydaliśmy (jako polska kinematografia) w cholerę pieniędzy dla kilkudziesięciu zachwyconych krytyków i fanów twórczości reżysera. Żal i smutek. Jak napisałem w recenzji: najbardziej szkoda Powstania Wielkopolskiego, bo ten film miał je sławić, a sławi li tylko pokręconą wyobraźnię twórcy. Więc prawie nikt nie ma ochoty go oglądać. I dalej prawie nic nie wiemy o jedynym udanym powstaniu w naszej historii.
Kasia Koczułap: Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zgodzić się z Kamilem. Ten film to totalna klapa, wyszłam z seansu tak zmęczona, jakbym przerzuciła tonę węgla. Brak w nim sensu, brak logiki, brak spójności. Jedyny plus to Jan Peszek, który głosząc swoje kwestie, mrugał do widza okiem, wyśmiewając scenariusz.
Jan Stąpor: “Obce ciało” także nie trafiło na festiwal w Wenecji, a przecież Zanussi jest ich tamtejszym ulubieńcem, ale zaraz, zaraz… “Hiszpanka” była znacznie lepszym filmem, który absolutnie nie miał opowiadać o Powstaniu Wielkopolskim, bowiem już od pierwszych chwil wiadomo, że ten film nie jest faktograficzny. Jego “zadaniem” było opowiedzenie za pomocą fantastyki o tamtym okresie - ich nastrojach, bohaterach oraz organizacjach, co czyni de facto w dość fasadowy i chaotyczny sposób, jednak ma to swój nieoceniony urok. Bowiem cały film jest zrealizowany w nieco specyficznej (kabaretowej, autoironicznej) konwencji, jednocześnie się tego absolutnie nie wstydząc. To jeden z tych filmów, na które trzeba pójść i przekonać się samemu, nie zaś czytać kolejne recenzje w internecie.
Beata Zawadzka: Umęczył mnie ten film. Sam pomysł może i miał w sobie potencjał, ale ta gra w grze była irytująca. Jedynie Crispin Glover jako diaboliczny doktor Abuse zdecydowanie się broni swoją “przerysowaną” grą. Co do Peszka, nie zgadzam się z Kasią - zrównał w dół do reszty aktorów z Gierszałem na czele. Za to wyszedł przed szereg ze słynnym wywiadem na temat filmu.
Malwina Sławińska: Dla mnie to zawód roku, chociaż rok się dopiero zaczął. Jednak gorzej być nie może. Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę wyjść z kina w trakcie seansu. Poczułam się oszukana. Mogę podpisać się pod każdym słowem Kamila. To bardzo nieudany film, na pewno nie opowiadający o Powstaniu Wielkopolskim.
[video-browser playlist="651291" suggest=""]
"Bezwstydny Mortdecai"
Marta Płaza: Że Johnny Depp już od jakiegoś czasu jest żenującą podróbką samego siebie, to wiedziałam. Ale że Paul Bettany czy Ewan McGregor są w stanie przyjąć role wymagające od nich tego samego, tego bym się nigdy nie domyśliła. "Bezwstydny Mortdecai" miał być lekką komedią pomyłek w brytyjskim stylu, a skończył jako przyciężkawa pseudokomedia, w której humor opiera się na rzucaniu co rusz tych samych sucharów. Depp, kończ już waść i wstydu sobie oszczędź.
[video-browser playlist="650227" suggest=""]
"Siódmy syn"
Beata Zawadzka: Lubię fantasy w każdej postaci, ale ten film jest po prostu nudny, schematyczny i banalny. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Jeff Bridges robi dobrą robotę, grający główną rolę Ben Barnes jest nieznośnie drewniany, chociaż niewątpliwie ładny. Film przeznaczony dla młodzieży nie powinien być aż tak łopatologiczny.
Marcin Zwierzchowski: Koszmarny film, jeszcze gorsza ekranizacja. W tym obrazie nie ma żadnego dobrego elementu, a Bridges robi z siebie błazna, grając stracharza-pijaka z idiotycznym akcentem.
Kasia Koczułap: Mogę powtórzyć po Marcinie - koszmar! Bridges i Moore wypowiadają jakieś patetyczne kwestie, który nikt nigdy by na trzeźwo nie powiedział, CGI się wylewa z ekranu, a oni wszyscy sobie hasają. I tyle. Koło książki to nawet nie stało!
Marta Płaza: Bardzo ładny film. No i w sumie tyle. Fajne efekty, dużo akcji, czyli w zasadzie wszystko, czego moglibyśmy oczekiwać po filmie fantasty. Szkoda tylko, że sama historia ani ziębi, ani grzeje, a takie nazwiska jak Jeff Bridges i Julianne Moore wypadły tu niesamowicie irytująco.
Adam Siennica: Koszmar to trochę za mocne słowo jak dla mnie. Ani tu magii, ani akcji, ani potworów, ani klimatu, ani rozmachu - czysta przeciętność. Szkoda zmarnowania talentu Sergeia Bodrova.
[video-browser playlist="613851" suggest=""]
"Carte Blanche"
Bogusz Dawidowicz: Miłe zaskoczenie. Porządny, rzetelny dramat obyczajowy rodzimej produkcji. Andrzej Chyra w roli tracącego wzrok nauczyciela spisuje się więcej niż dobrze. Dzielnie sekunduje mu Arkadiusz Jakubik jako jego wierny przyjaciel. Najbardziej jednak podobało mi się to, że – pomimo tego, iż film porusza trudne i ciężkie problemy – to jednak nie jest on pozbawiony humoru i nuty optymizmu. Za dużo w polskim kinie jest totalnego dramatu i dojmującej beznadziei.
Kasia Koczułap: Dla mnie to taki bardzo średni film - warto jednak obejrzeć dla genialnego Andrzej Chyry, który uniósł ten obraz na swoich barkach. Poza tym jest niestety do szybkiego zapomnienia; ani razu nie wychodzi poza swoją gatunkową strefę komfortu.
[video-browser playlist="652032" suggest=""]
"Teoria wszystkiego"
Kamil Śmiałkowski: I druga świetna biografia wielkiego naukowca. Życie Stephena Hawkinga aż się prosiło o film. No i jest. I jest świetny. Wcale się nie zdziwię, jeśli zgarnie kilka Oscarów, bo moim zdaniem zasługuje na nie niewątpliwie. Warto.
Beata Zawadzka. Piękny film o miłości. Pięknie zagrany i zrealizowany. Co prawda zręcznie pominięto kilka spraw niezbyt pasujących do oficjalnego wizerunku Hawkinga, ale warto zobaczyć, chociażby po to, aby przekonać się, jak wspaniale można nakręcić biografię.
Kasia Koczułap: Ja jestem po całkiem przeciwnej stronie i uważam, że to był słaby film. Totalnie manipulujący widzem w celu wywołania określonych emocji, wszystkie sceny wyliczono na wyrywanie łez, a przy tym źle się go oglądało i był po prostu nijaki. Zostawił mnie bez emocji. Jedyne plusy to gra aktorska Eddiego Redmayne'a i Felicity Jones oraz muzyka. Ale to ostatecznie za mało.
Marcin Zwierzchowski: Ja jestem w grupie “Piękny film o miłości”, przy okazji zaś o Hawkingu. Z wybitnymi kreacjami aktorskimi - zarówno Redmayne, jak i Jones to moi oscarowi faworyci.
Marta Płaza: Dopiszcie moje nazwisko przy Kasi. Mimo że filmu nie widziałyśmy razem, odczucia mamy dokładnie te same. Jestem bardzo na nie, jeżeli chodzi o takie filmy.
Bogusz Dawidowicz: Anglosasi jak nikt inny potrafią robić biografie. „Teoria wszystkiego” jest na to koronnym dowodem. Porządne kino o niezwykłym człowieku – a raczej niezwykłym małżeństwie – okraszone aktorstwem pierwszej próby.
Adam Siennica: To ja też jestem w grupie "Piękny film o miłości". Wzruszające, emocjonalne i świetnie zagrane. Czego chcieć więcej?
[video-browser playlist="657067" suggest=""]
"Pingwiny z Madagaskaru"
Beata Zawadzka Byłam. Uwielbiam bezkrytycznie. Ale Szef, Kowalski, Rico i Szeregowy mają już na zawsze ciepły kącik w moim sercu i - szczerze mówiąc - wszystko, co zobaczę, bardzo mi się podoba.
[video-browser playlist="613647" suggest=""]
"Ziarno prawdy"
Malwina Sławińska: Uff, jak to dobrze, że ten film nie zawiódł. Książki Miłoszewskiego nie czytałam, więc może dlatego nie widzę w filmie Lankosza prawie żadnych wad. Już od znakomitych napisów początkowych (umówmy się - w polskich filmach takie czołówki to rzadkość) wiedziałam, że będzie dobrze. I jest. Aktorzy znakomici: Więckiewicz - wiadomo, Trela - wiadomo, ale i Pieczyński genialny, i Magda Walach jakaś taka mniej irytująca niż zwykle, i Zieliński zaskoczył, i epizod Jakubika bezcenny. Do tego muzyka Abla Korzeniowskiego przywodząca na myśl ścieżki dźwiękowe duetu Reznor/Ross. Cudo! Od strony fabuły też jest więcej niż dobrze. “Ziarno prawdy” to rasowy kryminał z wyrazistym głównym bohaterem, wciągającym śledztwem i dialogami, które ma się w pamięci długo po seansie. Warto się wybrać do kina, bo to z pewnością jeden z tych polskich filmów, które wraz z końcem roku będą najmilej wspominane.
[video-browser playlist="660955" suggest=""]
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat