Samobójcy i marionetki. Czy filmy komiksowe na pewno tworzą reżyserzy?
Po premierze Legionu samobójców, poza wystawieniem oceny filmowi, musimy odpowiedzieć sobie jeszcze na fundamentalne pytanie: w jakim stopniu za produkcje komiksowe odpowiadają dziś reżyserzy, a w jakim stojące za nimi wielkie studia? Tworzyć ekranizację komiksu - to stwierdzenie znaczy dziś tyle, co nic.
Po premierze Legionu samobójców, poza wystawieniem oceny filmowi, musimy odpowiedzieć sobie jeszcze na fundamentalne pytanie: w jakim stopniu za produkcje komiksowe odpowiadają dziś reżyserzy, a w jakim stojące za nimi wielkie studia? Tworzyć ekranizację komiksu - to stwierdzenie znaczy dziś tyle, co nic.
Żyjemy w czasach, w których możemy zaobserwować triumfalny marsz filmów komiksowych przez światowe kina. Dominacja tego gatunku zatacza coraz szersze kręgi, a z takiego stanu rzeczy, o dziwo, prawie wszyscy są zadowoleni - wielkie studia podliczają wpływy z biletów, wyblakłe już nieco gwiazdy Hollywood przypominają o sobie publice, widzowie zaś debatują nad jakością produkcji o ich ukochanych herosach z dzieciństwa. Karuzela się kręci, w myśl rządzącej przecież branżą rozrywkową od dziesięcioleci zasady: baw się, głupcze! Na przeciwległym biegunie superbohaterskich ochów i achów jest jednak przerażająco ciemno. Mała klitka, zakład zamknięty, Arkham Asylum dla tych, którzy przez filmy komiksowe zetknęli się już z nicością. Mimo panującego tu półmroku możemy rozpoznać twarze osadzonych. Roztrzęsiony Josh Trank, uderzający pięściami w ścianę Joss Whedon, strzelający z pistoletu-zabawki David Ayer i jeszcze cały, nomen omen, legion reżyserów produkcji z herosami. Diagnoza jest prosta: nieumiejętność stworzenia odpowiedniej wizji artystycznej. W roli samozwańczych lekarzy występują to włodarze DC i Marvela, czy raczej - Warner Bros. i Disneya. Cała sytuacja zakrawa na skandal, choć z pozycji nas, widzów, jeszcze inne określenie przychodzi na myśl: to po prostu zabójczy żart.
Zobacz także: Nasz wywiad z Carą Delevingne i Karen Fukuharą o Legionie samobójców
Przedziwny to okres dla reżyserów filmów komiksowych. Wydaje się, że wciąż muszą oni grać w rosyjską ruletkę: albo kończą w glorii chwały i po wsze czasy opływają w dostatek, albo kac po pracy na planie przy produkcjach DC czy Marvela staje się dla nich nie do zniesienia. W ostatnich więc latach dochodzi do sytuacji, w której twórcy komiksowego odłamu X Muzy kręcą nie swoje filmy. Nie pomoże żadne zaklinanie rzeczywistości i przekonywanie przez Davida Ayera publiki, że Suicide Squad jest tylko i wyłącznie jego dzieckiem. Wszyscy doskonale wiemy, jak się sprawy mają – rolę przysłowiowych listonoszów będą pełnić tu włodarze Warner Bros. i jeszcze wszędobylski Zack Snyder, który do każdego elementu Kinowego Uniwersum DC dokłada już może nawet nie trzy grosze, ale wszystkie monety ze świnki-skarbonki. Mamy więc cięcia, alternatywne wersje filmu, trzymanych w rezerwie montażystów, którzy ruszą do boju w chwili zagrożenia, a sytuacja przy scenariuszu jest tak skomplikowana, że nikogo nie zdziwiłoby, gdyby przy historii majstrowały nawet sprzątaczki biura Warner Bros. Jeśli więc jesteś reżyserem komiksowej produkcji i chcesz ponarzekać na brak wolności twórczej, to musisz przejść kurs z dyplomacji i retoryki – inaczej wpadniesz w sidła „różnic w wizji artystycznej”. Dla niezorientowanych: to współczesny młot na czarownice, czyli tych, którzy odważą się skrytykować warunki na planie, zaserwowane twórcom przez wielkie studia filmowe.
Sytuacja z David Ayerem i „jego własnym” Suicide Squad nie jest jednak niczym nowym w historii produkcji z superbohaterami w roli głównej. Studium przypadku zacznijmy od Superman Lives – projektu Tima Burtona, któremu włodarze Warner Bros. tak długo dawali zielone światło, że nikt nawet nie zauważył, kiedy zmieniło się ono na czerwone. W połowie lat 90. podjęto decyzję o stworzeniu produkcji z Człowiekiem ze Stali w roli głównej. Od samego początku przeszkody wyrastały jak grzyby po deszczu. Tabuny scenarzystów tworzyły swoje własne wersje filmu, a wśród tej bandy straceńców na czoło wysuwał się Kevin Smith. Problem polegał na tym, że zostawał on indoktrynowany przez legendarnego producenta, Johna Petersa, który proponował dość frywolne podejście do mitologii Supermana: w trzecim akcie heros miał walczyć z… gigantycznym pająkiem. W wywiadach popularny Fat Man przekonywał, że Peters żądał od niego zamieszczenia w scenariuszu nieprawdopodobnych dziwactw. Gdy ostatecznie zdecydowano, że za kamerą stanie Tim Burton, sytuacja zaczęła się diametralnie zmieniać. Reżyser legendarnych produkcji o Batmanie bardzo poważnie podszedł do tworzenia historii, chcąc ją skomponować m.in. z zaakcentowania alienacji Człowieka ze Stali na Ziemi. W tytułowej roli miał pojawić się Nicolas Cage, który jednak w stroju herosa wyglądał tak fatalnie, że sondowani widzowie pękali ze śmiechu. Nie pomogło nawet to, że Burton chciał w filmie pokazać Brainiaca, Lexa Luthora i Doomsdaya jednocześnie. Warner Bros. bawił się z reżyserem w kotka i myszkę, a o anulowaniu projektu miał zdecydować słaby wynik finansowy innych wysokobudżetowych produkcji studia z lat 1997-1998. Twórca Batman do dziś wypowiada się o Superman Lives z ogromnym żalem.
Zobacz także: Nasz wywiad z Willem Smithem, Joelem Kinnamanem i Jai'em Courntey'em o Legionie samobójców
Nie myślcie jednak, że kłopoty reżyserów przy tworzeniu produkcji komiksowych to choroba trawiąca wyłącznie wnętrzności DC. U konkurencji jest więc równie wesoło. Nazwijmy rzeczy po imieniu: gdy Jon Favreau kręcił pierwszego Iron Man a Kenneth Branagh Thor, obu twórców szlag trafiał. Pierwszy narzekał, że Marvelowi brakuje koncepcji, drugi zaś na plan superbohaterskiego filmu, jak sam zapowiadał, nie chciał już nigdy powrócić. Dom Pomysłów budując swoje Kinowe Uniwersum ożywił więc prawdziwe monstrum, które skrywało się za niepozorną czapeczką baseballową i ujmującym uśmiechem Kevina Feige’a. Nominalnie jest on tylko szefem Marvel Studios, który sprawuje pieczę nad wszystkimi komiksowymi projektami firmy. Nieoficjalnie jest z nim mniej więcej tak: kręcisz film dla Domu Pomysłów – za plecami Feige; domagasz się konkretnego aktora – Feige; zamawiasz na plan jedzenie – Feige; wracasz do domu i otwierasz lodówkę – a jakże, Feige. Z perspektywy czasu należy jednak oddać mu wszelkie honory i skonstatować, że bez jego doglądania marvelowskiej trzódki triumf produkcji superbohaterskich nie byłby tak dobitny. Nie ma więc przypadku w tym, że Warner Bros. w podobnej roli w Kinowym Uniwersum DC instaluje Geoffa Johnsa i jeszcze Jona Berga. Wiadomo: skoro Snyder skrewił, to my zamawiamy podwójnego Feige’a. Może być wstrząśnięty, byle tylko nie zmieszany.
- 1 (current)
- 2
Źródło: Zdjęcie główne: materiały prasowe
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat