Gwiezdne Wojny: Załoga rozbitków: sezon 1, odcinek 1-2 - recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 3 grudnia 2024Gwiezdne Wojny: Załoga rozbitków obiecywała połączenie nowości z latami 80. Co z tego wyszło? Sprawdzam!
Gwiezdne Wojny: Załoga rozbitków obiecywała połączenie nowości z latami 80. Co z tego wyszło? Sprawdzam!
Gwiezdne Wojny: Załoga rozbitków to nowy serial z odległej galaktyki. Jeszcze przed premierą obiecywał, że zabierze nas w nowe terytoria tego świata i nawiąże do klasyków filmowych z lat 80. Połowicznie udało się dotrzymać słowa, bo chociaż odniesień wizualnych i narracyjnych jest sporo, to jednocześnie stanowią one największą wadę pierwszych dwóch odcinków. Brak w nim czegoś nowego i ciekawego. Twórcy powielają schematy, które dobrze znamy.
W swojej bezspoilerowej recenzji Adam Siennica napisał, że Załoga rozbitków przypomina wstęp do filmu. To twierdzenie, z którym się zgadzam. Nie jest to jednak wprowadzenie, które trwa 15 minut. Pierwsze dwa odcinki to godzina wyjęta z ośmiu epizodów, które dostaniemy w pierwszym sezonie.
Niestety Disney się nie nauczył tworzenia seriali, a Załoga rozbitków jeszcze bardziej niż wcześniejsze produkcje sprawia wrażenie filmu pociętego na odcinki. Co ciekawe, tytuł ten pierwotnie miał być filmem, więc mamy tu nieco powtórkę z Obi-Wana Kenobiego. Jeśli liczycie na dzieło, w którym każdy odcinek tworzy zamkniętą całość i stopniowo popycha akcję do przodu, to grubo się przeliczycie. Działa to na niekorzyść odbioru, ponieważ pierwsze dwa odcinki są po prostu nudne. Jako fragment większej całości może zyskają po finale, ale pojedynczo nie wypadają dobrze.
W trakcie dwóch epizodów poznajemy grupkę dzieciaków. Twórcy nie ukrywali swoich inspiracji i czerpali garściami z produkcji, takich jak Goonies czy E.T. Problem w tym, że po pierwszych dwóch odcinkach trudno jest cokolwiek powiedzieć o tych postaciach – poza tym, że są chodzącymi kliszami. Jest ciekawski, ślamazarny, ale odważny Wim (Ravi Cabot-Conyers), buntownicza i pyskata Fern (Ryan Kiera Armstrong), uzdolniona i małomówna KB (Kyriana Kratter) oraz strachliwy i niepewny siebie Neel (Robert Timothy Smith). Grupka protagonistów potrafi rozbawić. Fabuła sprawia przyjemność poprzez zderzenia ich charakterów i dziecięce dokuczanie sobie nawzajem. Bawił też droid SM-33 (Nick Frost). Mam wrażenie, że była to ugrzeczniona wersja HK-47 z gier z serii Knights of the Old Republic – ciągle miał chęć wyrzucić kogoś w kosmos. Problem polega na tym, że fabuła nie daje powodów do śledzenia ich losów z zainteresowaniem. Nie ma tu żadnych niespodzianek ani zaskoczeń. Mam problem z ocenianiem produkcji skierowanych do dzieci, ponieważ dla nich może to być pierwsze obcowanie ze światem Gwiezdnych Wojen – coś nowego i ekscytującego. Uważam jednak, że skoro Załoga rozbitków aspiruje do miana produkcji dla całych rodzin, to dorośli też powinni tu znaleźć coś dla siebie. Coś poza znudzeniem i odhaczaniem kolejnych schematów, które poznali na seansach znacznie lepszych i ciekawszych produkcji sprzed lat.
Na razie najciekawszymi motywami są te oddalone od głównej fabuły. Słyszymy na przykład o tym, że planeta At Attin może być w rzeczywistości mitycznym miejscem, gdzie ukryto wielki skarb. Od razu przyszła mi na myśl Planeta skarbów, jedna z moich ulubionych bajek z dzieciństwa. Ten pomysł jest ciekawy z powodu ustroju społecznego panującego na tej planecie. Wszystko jest podporządkowane jakiemuś Wielkiemu Dziełu. Każdy obywatel w młodym wieku musi przejść test. Po nim zostaje przyporządkowany do gałęzi, która ma pomóc w realizacji tego Dzieła. To ciekawy motyw, bo kontrastuje on z esencją dzieciństwa. Pozbawia dzieci mieszkające na At Attin kreatywności. Poza Wimem nikt tu nie marzy o byciu podróżnikiem, Jedi, poszukiwaczem przygód czy astronautą. Społeczeństwo sprawia wrażenie wypranego przez jakiś rodzaj propagandy. To ciekawy motyw, bo wszystko wskazuje na to, że planeta należy do przestrzeni Nowej Republiki. Rzuca to cień na frakcję, która zawsze sprawiała wrażenie pozytywnej. Trudno jednak tak nazwać kogoś, kto pierze mózgi dzieciom i stara się nakłonić jednostkę do pełnienia określonej funkcji w społeczeństwie z pominięciem jej potrzeb.
Ale to tylko dywagacje. W dwóch pierwszych odcinków o tych wątkach tylko przebąkiwano. Na pierwszym planie mamy przygodę grupki dzieciaków na przypadkowo uruchomionym statku kosmicznym, który niegdyś należał do piratów. Nietrudno się domyślić, że jego kapitanem jest postać Jude'a Lawa. Pierwsza scena w fajny sposób nawiązuje wizualnie do Nowej nadziei, ale przy tym zdradza tożsamość zamaskowanego kapitana. Brytyjskiego aktora można poznać po głosie i manierze.
Niestety podczas seansu nie miałem wrażenia, że czeka mnie fantastyczna przygoda. Dlaczego? Przygoda powinna być ekscytująca i nieprzewidywalna. Ta taka nie jest. To może brutalne stwierdzenie, ale serial w dwóch pierwszych odcinkach sprawia wrażenie odmierzonego od korporacyjnej linijki. Jakby twórcy kazali AI wygenerować serial, który nawiązuje do klasyków. W efekcie otrzymujemy najbardziej bezpieczny, pozbawiony ekscytacji i przygody serial w tym świecie, a to naprawdę sztuka, zważywszy na takie kwiatki jak Obi-Wan Kenobi czy Księga Boby Fetta.
Na plus mogę wyróżnić za to stronę wizualną. Załoga rozbitków wygląda znacznie lepiej od poprzednich produkcji z tego świata. Nie ma tu szarości i tym razem nikt nie zapomniał o kontraście. Jak ma być ciemno, to jest ciemno. Jak trzeba zachwycić widzów bitwą kosmiczną, to faktycznie jest zachwycająco. Efekty specjalne stoją na wysokim poziomie. Przyjemnie się też patrzyło na scenografie i codzienne życie mieszkańców rodzimej planety dzieciaków. Przyziemność w galaktycznym świecie Gwiezdnych Wojen zawsze oglądało mi się z przyjemnością. Ale są pewne granice. Dla mnie taką granicą było zrobienie z At Attlin planety na wzór amerykańskich przedmieść z poprzedniego wieku. To, co mnie zachwycało w Gwiezdnych Wojnach, to odmienność i różnorodność. Nie bez powodu jest to "odległa galaktyka". Jasne – są w niej ludzie, a knajpka na wzór amerykańskiej znalazła się w takim Ataku klonów George'a Lucasa. Jednak tu tych podobieństw jest dla mnie za wiele. Nie miałem poczucia oglądania Gwiezdnych Wojen, bardziej przypominało mi to wizję retrofuturystycznej Ameryki sprzed wojny atomowej w uniwersum Fallouta. Fajnie było za to zobaczyć sporo kosmicznych ras w 2. odcinku. Efekty praktyczne stały na wysokim poziomie i była to przyjemna odmiana po "zbyt naszym" At Attlin z odcinka pierwszego.
Aktorstwo młodych odtwórców ról nie drażni, ale też nie wzbudza zachwytu. To scenariusz jest największą bolączką, przez którą trudno się do nich przywiązać i im kibicować. Pomijam absurdalne decyzje wymuszone potrzebą pchnięcia akcji naprzód (jak to, że Wim zawsze wciska jakiś guzik, nawet jeśli wie, że to zły pomysł), bo to można usprawiedliwić dziecięcą ciekawością i głupotkami. W końcowej scenie 2. odcinka uderza jednak różnica jakości, gdy w krótkiej scenie pojawia się Jude Law. Od razu wzbudza większe zainteresowanie. Paroma prostymi słowami i jednym gestem sprawia, że chce się śledzić losy tego bohatera.
Gwiezdne Wojny: Załoga rozbitków po dwóch odcinkach to do tej pory najbezpieczniejsza pozycja z tego uniwersum. Nie ma tu wielu zaskoczeń czy niespodzianek. To przemyślana co do joty produkcja, która jest tym, czym miała być. I niczym więcej! Gdzieś głęboko pod scenariuszowymi głupotkami i dziwnymi decyzjami sprzecznymi z uniwersum George'a Lucasa można odnaleźć ciekawe pomysły. Boję się jednak, że przeznaczenie dwóch odcinków (w serialu z tak krótkimi epizodami!) na wprowadzenie do fabuły może wpłynąć na to, że najciekawsza intryga zostanie potraktowana po macoszemu. I sobie, i Wam życzę, abym się mylił.
Poznaj recenzenta
Wiktor StochmalKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1976, kończy 48 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1980, kończy 44 lat