Like a Dragon: Yakuza - odcinki 1-3 - recenzja
Filmowe i serialowe adaptacje gier to zawsze wielkie wyzwanie, a wprowadzane zmiany fabularne mogą być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Like a Dragon: Yakuza jest na to dowodem.
Filmowe i serialowe adaptacje gier to zawsze wielkie wyzwanie, a wprowadzane zmiany fabularne mogą być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Like a Dragon: Yakuza jest na to dowodem.
Gry z serii Yakuza, stworzone przez Ryu Ga Gotoku Studio, należą do jednych z moich ulubionych. Naprawdę długo się do nich zabierałem, ale gdy udało mi się ukończyć Yakuzę Zero, czyli prequel z akcją osadzoną w końcówce lat 80., to natychmiast zabrałem się za całą resztę. Zapowiedź serialowej adaptacji, zatytułowanej Like a Dragon: Yakuza, przyjąłem ze sporym entuzjazmem, ale też ogromnymi obawami. Nie da się ukryć, że jest to cykl nietypowy i trudny do przeniesienia na grunt filmowy czy serialowy – zwłaszcza tak, by przypadł do gustu nie tylko Japończykom. Odbiorcy z Zachodu niekoniecznie są przyzwyczajeni do łączenia niezwykle poważnych wątków o honorze i gangsterskich porachunkach z humorystycznymi fragmentami, które nie tylko balansują na granicy absurdu, ale często znacznie ją przekraczają.
W wyniku młodzieńczego wybryku drogi Kazumy Kiryu i Akiry Nishikiyamy krzyżują się z klanem Tojo, jedną z największych grup przestępczych w Japonii. Ich droga w szeregach Tojo zaczyna się podobnie, ale kończy się zupełnie inaczej. Nishikiyama trafia na sam szczyt gangsterskiej kariery, a Kiryu ląduje w więzieniu na 10 lat. Po wyjściu nie może jednak cieszyć się wolnością, bo demony przeszłości dają o sobie znać i bohater wplątuje się w kolejną intrygę.
Powyższa historia dla fanów marki może brzmieć znajomo, ale nie jest ona przeniesiona 1:1. Niektóre wątki zmieniono, niektóre całkowicie usunięto, a inne wprowadzono. To moim zdaniem dobre rozwiązanie – i to z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli ktoś chce zobaczyć wszystko tak, jak w grach, to może po nie sięgnąć. Po drugie, stanowiąca inspirację dla tej opowieści fabuła z Yakuza Zero i Yakuza Kiwami jest tak wielowątkowa i rozbudowana, że upchnięcie jej w zaledwie sześć odcinków byłoby niewykonalne.
Rzecz w tym, że mimo daleko posuniętych scenariuszowych zmian nie wszystko jest idealne i dobrze dopasowane do formatu serialowego. Twórcy nie uniknęli chodzenia na skróty, w związku z czym całość trzeba oglądać bardzo uważnie, by w tym wszystkim się nie pogubić – zwłaszcza jeśli nie znacie gier. Montaż bywa chaotyczny, a historia nie jest prowadzona liniowo. Regularnie dostajemy skoki w czasie między rokiem 1995 i 2005, które uzupełniają pewne luki. Przejście na mocno ograniczony czasowo format serialu nie pomogło też w budowaniu relacji między bohaterami. Naprawdę trudno było mi uwierzyć w relację łączącą Kiryu i Nishikiyamę. W grach poświęcono znacznie więcej czasu i uwagi ich przyjaźni oraz braterstwu, dzięki czemu emocjonalny wydźwięk dalszych wydarzeń był zdecydowanie mocniejszy i zapadał w pamięć.
Tutaj kompletnie tego nie poczułem. I to mimo usilnych starań i talentu aktorskiego Ryomy Takeuchiego i Kento Kaku. Choć ten pierwszy nie do końca pasuje wizualnie do roli Kiryu (ale umówmy się – znalezienie Japończyka o wzroście, posturze i masie Kazumy byłoby ogromnym wyzwaniem), to panowie dają z siebie wszystko. Show kradnie jednak Munetaka Aoki, wcielający się w Goro Majimę. O ile w przypadku Kiryu momentami można zapomnieć, że jest on legendarnym "Smokiem Dojimy", tak naprawdę nietrudno uwierzyć, że Aoki faktycznie stał się na potrzeby serialu "Wściekłym psem Shimano". Aż szkoda, że dostał stosunkowo niewiele czasu ekranowego. Sporo tego czasu dostało natomiast Kamurocho, fikcyjna dzielnica Tokio, w grach będąca głównym miejscem akcji. I w serialu wypada ona naprawdę dobrze i wiarygodnie, poza jednym, kluczowym elementem – Millenium Tower. Nie mam pojęcia, dlaczego zdecydowano się na tak sztuczny i absurdalny design wieżowca. Kompletnie nie przypadł mi on do gustu.
Pierwsze trzy odcinki Like a Dragon: Yakuza były w stanie mnie zainteresować i zachęcić do obejrzenia całości, jednak nie ukrywam, że spodziewałem się czegoś więcej. Nie do końca czuję w tym wszystkim ducha marki. Choć widzimy znanych bohaterów, to nie ma się wrażenia, by byli oni tymi samymi postaciami, które pojawiały się w grze. Zrezygnowano całkowicie z humorystycznych wątków, które dla mnie są jedną z wizytówek cyklu stworzonego przez Ryu Ga Gotoku Studio. Mam wrażenie, że fani serii mogą być rozczarowani tymi odstępstwami, a nowi widzowie mogą gubić się w chaotycznej narracji i licznych postaciach, często wprowadzanych bez uprzedniego wprowadzenia czy wyjaśnienia, kim są i skąd się wzięli.
Poznaj recenzenta
Paweł KrzystyniakDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat