Dzisiaj umrzesz Ty: przeczytaj fragment młodzieżowego thrillera
Przeczytajcie początek powieści Dzisiaj umrzesz Ty - thrillera dla nastolatków autorstwa Sue Wallman.
Przeczytajcie początek powieści Dzisiaj umrzesz Ty - thrillera dla nastolatków autorstwa Sue Wallman.
Bycie jednym z Amigos oznaczało radość zamiast roztrząsania tego całego gówna, które wydarzyło się przed rokiem.
Odzywa się mój telefon.
Na górze ekranu pojawia się powiadomienie. To Ivy. „Gdzie jesteście?”. Tekst wiadomości umieściła na tle swojego selfie z oburzoną miną. Jej oczy mają taki sam piwny kolor jak moje. Jesteśmy do siebie bardziej podobne jako kuzynki niż nasze mamy jako siostry.
Za jej plecami majaczy ściana domu. Na pewno siedzi na murku na końcu podjazdu, bo tylko tam jest zasięg. Następne zdjęcie przedstawia pola nieopodal Roeshot House, a na kolejnym dodała sobie efekt bałwanka w postaci nosa z marchewki. „Tyłek mi przymarza. Pospiesz się i przyjeżdżaj”.
Odpisuję jej: „To nie moja wina. To Steve. Zrozumiesz, kiedy go poznasz”.
Obserwuję, jak Steve drapie się w zamyśleniu po łysinie. Błagałam mamę, żeby go nie zapraszała. Nie pojmie naszych tradycji. Pewnie nawet nie spodoba mu się dom. Roeshot House to połączenie nowego ze starym. Za każdym razem, gdy przyjeżdżamy, okazuje się, że tamtejsza agencja nieruchomości, Pinhurst Properties, odremontowała kolejną część budynku, a mama się zarzeka, że zmiany nie były konieczne i na parterze wcale nie brakowało łazienki z prysznicem czy ekspresu do kawy. Za to mnie podoba się ten stopniowy remont, lubię wysokie sufity i przestrzenie. Uwielbiam dwie klatki schodowe po przeciwnych stronach budynku i to, że w jednym skrzydle znajdują się sypialnie dla dorosłych, a w drugim dla Amigos i Poppy. Najbardziej uwielbiam fakt, że na strychu możemy hałasować do woli i nikogo nie obchodzi, co robimy, pod warunkiem że przychodzimy na posiłki.
– Już dojeżdżamy – oznajmia mama, po czym odwraca głowę w stronę Steve’a i chyba się do niego uśmiecha, choć ze swojego miejsca tego nie widzę. Widzę za to, że jej ręka spoczywa przez chwilę na jego udzie, i żałuję, że nie da się tego odwidzieć. – Gabs i Elaine potrafią zaleźć za skórę, ale nie przejmuj się nimi. Po prostu lubią robić wszystko po swojemu – dodaje.
Ma rację. Moja ciotka Gabs i jej najlepsza psiapsióła ze szkoły Elaine bywają okropne. Ciekawe, czy Steve stresuje się tym spotkaniem. Mama znowu skupia się na drodze.
Po chwili rozlega się tykanie kierunkowskazu i powoli skręcamy w prawo.
– Nigdy bym nie uwierzyła, że przyjdzie nam spędzać wspólnie każdego sylwestra. Przez większość mojego dzieciństwa Gabs i Elaine udawały, że nie istnieję. – To chyba miało brzmieć zabawnie, ale mnie nie rozśmieszyło.
Jedziemy teraz krętą drogą, a mój telefon pokazuje tylko jedną kreskę zasięgu. Przecieram zaparowaną szybę. Szarawy dzień powoli ustępuje zmierzchowi. Szron nie stopniał od rana. Ivy pewnie siedzi już w domu ze wszystkimi i grzeje się przy kominku. Mijamy drogowskaz do Holiday Village, całorocznego kompleksu wypoczynkowego dla przyczep i kamperów z krytym basenem, w którym Ivy zorganizowała kiedyś konkurs poławiania pływających plastrów. Znalazłyśmy chyba siedem sztuk, które ciotka Gabs zaniosła do recepcji i dostała zwrot pieniędzy.
Tu i ówdzie migoczą bożonarodzeniowe światełka, jak zwykle najlepiej widoczne nad chińską restauracją. Dwóch chłopców na rowerach opierających się o skrzynkę pocztową gapi się na nasz samochód, a ja mam ochotę powiedzieć im, że jesteśmy prawie tutejsi. Przynajmniej ja i mama. Pospiesznie pokrywam korektorem krostę na policzku, przystawiając małe lusterko bliżej okna, gdzie jest więcej światła. Następnie wkładam adidasy, ale nie odrywam wzroku od przedniej szyby. Widok Roeshot House nigdy mi się nie nudzi. Dom jest wielki i majestatyczny, zbudowany ze starej szarej cegły. Za półokrągłym podjazdem znajduje się duża prostokątna weranda. Frontowe drewniane drzwi są masywne, a z zawieszonym na nich wielkim wieńcem bożonarodzeniowym wyglądają jak żywcem wyjęte ze starej świątecznej pocztówki. Co roku wieniec jest inny, ale zawsze wykonany z prawdziwych roślin. Po obu stronach drzwi wiszą małe lampiony.
Budynek jest jakieś trzy razy większy od naszego starego domu i ze cztery razy większy od nowego. Nasz nowy dom wygląda nieciekawie. Wystarczy spojrzeć na niego z zewnątrz i od razu można się domyślić, jaki ma układ pomieszczeń w środku. Roeshot House jest za to pełen niespodzianek: korytarzy i ukrytych pokoików, szafek w dziwnych miejscach, łazienek wielkości naszego salonu.
Z komina unosi się dym i rozpływa na ciemniejącym niebie. Nieopodal werandy zaparkowały już dwa samochody. Wiedziałam, że przyjedziemy ostatni.
Staję na podjeździe i czuję, że od braku ruchu zesztywniały mi nogi. W tej samej chwili zauważam nadjeżdżające powoli auto. Wlepiam w nie wzrok. Szyba od strony kierowcy się opuszcza, kobieta się wychyla i robi zdjęcie telefonem, po czym odjeżdża.
Kiedyś w okolicy mieszkał jakiś słynny jazzman. Pewnie myślała, że to jego dom.
Mama przechodzi obok mnie i otwiera bagażnik.
– Co to było? – pyta.
– Dopadli mnie paparazzi – żartuję, podnosząc swoją niewielką walizkę. – Trochę dziwne, prawda?
– Co jest dziwne? – pyta Steve, który dopiero teraz wysiadł z samochodu.
Czekam, aż mama mu wyjaśni. Nie będę sobie zaprzątać nim głowy.
Przez kuchenne okno i jego na wpół uchylone żaluzje sączy się żółtawe światło. Właśnie tam wszyscy siedzą.
Zza budynku wyskakuje czarny puszysty pies i biegnie w naszą stronę, poszczekując z radości. Kucam i biorę na siebie zderzenie z dyszącym czworonogiem. Słyszę wołanie ciotki Gabs, jeszcze zanim się pokazała. Po chwili wyłania się zza domu ubrana w coś przypominającego bladoniebieski koc. Siwiejące włosy okrywa czerwona chustka zawiązana z tyłu głowy. Ciotka ściska mnie w pierwszej kolejności.
Jakob pojawia się obok niej. Drży z zimna w kwiecistej koszuli i cienkiej czapce na głowie.
– Leeeaaah! – wykrzykuje, po czym przyciąga mnie do siebie w zabawny sposób. Jest ode mnie wyższy i ma dłuższe włosy, które wystają spod czapki. Spoglądam za niego i uśmiecham się do jego rodziców, Elaine i Marca, którzy też pojawiają się na podjeździe, żeby się z nami przywitać. Rodzice chłopaka mówią, że cieszą się na mój widok, ale rzucają mi takie spojrzenia, jakbym nie do końca przypominała osobę, którą zapamiętali. Minął przecież rok. Elaine ma na sobie ulubiony polar i dżinsy. Trochę się dziwię, że Marc nie włożył stroju do biegania.
Ktoś mierzwi mi włosy na czubku głowy. Odwracam się i widzę Ivy. Tak jak ja jest drobna, ale pełna energii. Gra w szkolnej drużynie hokejowej, a ja trzy razy w tygodniu mam taniec. Złotobrązowe refleksy cieni do powiek nadają jej nowego, wyrafinowanego charakteru, ale gdy się uśmiecha, przypomina mi się dawny klimat ekipy z Roeshot House.
– Niezły make-up! – rzucam, na co ona obejmuje mnie ze śmiechem.
Szukam wzrokiem Poppy, ale nie udaje mi się zapytać, gdzie się podziała, ponieważ mama podchodzi bliżej i przedstawia Ivy Steve’a. Ostrożnie podają sobie dłonie, a ja mam ochotę powiedzieć: „Tak, wiem, ten sweter”.
– Nie tylko ty jesteś tu nowy, Steve – mówi ciotka Gabs rozentuzjazmowanym donośnym głosem. – Przyjechała z nami także Tatum, szesnastoletnia córka mojej koleżanki.
Spoglądam na Ivy. Przewracanie oczami na sweter Steve’a może poczekać. Dlaczego wcześniej nie słyszałam o Tatum? Ivy wzrusza ramionami, jakby to nie było nic ważnego. Ale chyba jednak jest. Jak ona sobie wyobraża Troje Amigos z jakąś nową dziewczyną?
– Zdecydowała się przyjechać w ostatniej chwili – dodaje radośnie ciotka Gabs. – Poznajcie się. Jest z Poppy.
– Czas na torcik! – oznajmia Marc, po czym następuje salwa śmiechu. Jest taka zasada, a raczej tradycja, że nie można napocząć słynnego mandarynkowo-czekoladowego tortu Marca przed przyjazdem całej rodziny. Wchodząc do domu przy akompaniamencie narzekań Elaine na niedziałające ogrzewanie, czuję znajomy dreszczyk podekscytowania związany z czekającymi mnie pięcioma dniami w towarzystwie Amigos.
Źródło: Zielona Sowa / fot. Zielona Sowa
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat