Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera - recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 18 marca 2021Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera to film, którego reżyser chciał podzielić się z nami legendą. Mity mają jednak to do siebie, że potrafią brzmieć echem w wieczności, jak i być kompletnie przeźroczyste.
Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera to film, którego reżyser chciał podzielić się z nami legendą. Mity mają jednak to do siebie, że potrafią brzmieć echem w wieczności, jak i być kompletnie przeźroczyste.
W świecie idealnym moja recenzja filmu Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera zaczynałaby się od triumfalno-chwalebnej analizy motywu muzycznego Supermana z DCEU, który przynajmniej części z widzów niemiłosiernie rozpanoszy się w głowie po seansie. Te kilka początkowych, niemalże banalnych taktów, które wieszczą, że on, zwyczajny facet z Kansas, chce czynić w życiu dobro. Nie z uwagi na zasady rządzące heroiczną powinnością; tę lekcję wpoili mu po prostu rodzice. Sęk w tym, że w ramach niniejszego tekstu muszę być w stosunku do Was i przede wszystkim samego siebie uczciwy. I zamiast akcentować symbolicznie wyłaniającą się z tematu Hansa Zimmera nadzieję, podzielić się z Wami dla jednych bolesną, dla drugich trywialną prawdą: Snyder Cut gdzieś na najgłębszym poziomie w tych kategoriach jawi się jak symfonia chaosu. Owszem, to wciąż przybierający niezwykle realne oblicze, mokry sen fanów, którzy razem z reżyserem stoczyli wielopoziomowy bój o to, aby wizja Zacka Snydera w końcu ujrzała światło dzienne - jestem przekonany, że miłośnicy twórcy będą zadowoleni. Nazwijmy jednak rzeczy po imieniu: produkcja uchodząca za Świętego Graala popkultury nie zrewolucjonizuje superbohaterskiego gatunku, a z jej autora nie uczyni, jak chcieliby niektórzy, mesjasza X Muzy. Stojący za kamerą dzieła Snyder sam sobie nakłada przeróżne maski - wprawnego rzemieślnika, kuglarza, skandalisty, prowokatora, emocjonalnego szafarza, uduchowionego mędrca, fana. Niewiele jednak z tego wynika. Jeśli raz jeszcze dasz się nabrać na tego typu sztuczki, stracisz sprzed oczu fakt, że Liga Sprawiedliwości roku 2021 to tylko i aż dobry film. Z całą pewnością lepszy niż wersja Jossa Whedona, ale i podający w wątpliwość sens postulowanego, dalszego wpływu Snydera na DCEU. Kto z Was chce w końcu nieustannie wchodzić do tej samej rzeki, udając przed sobą, że to już inna woda i inny nurt?
W ogromnym błędzie są ci, którzy sądzą, że porównania Snyder Cut z wizją Whedona wydają się nieuzasadnione. Jest zgoła odmiennie; debiutująca na platformie HBO GO Liga Sprawiedliwości zyskuje na absolutnie każdej próbie jej zestawienia z kinową wersją sprzed 4 lat - w przeciwnym wypadku walory historii Snydera nie byłyby tak wyraźne. Nie zmienia to jednak w żaden sposób faktu, że rdzeń tej opowieści, scenariuszowe jądro tudzież struktura fabularna jest w obu przypadkach dokładnie taka sama. Tytułowa drużyna herosów jednoczy się więc pod wodzą obwiniającego się za śmierć Człowieka ze Stali Batmana, by wspólnie stawić czoło nadchodzącemu zagrożeniu w postaci działającego na usługach Darkseida Steppenwolfa. Ten ostatni przejmuje rozrzucone po światach Amazonek, Atlantydy i Ziemi Mother Boxes, próbując stworzyć dzięki nim Jedność, kluczowy element planu inwazji swojego mocodawcy na naszą planetę. Zawiodą się te osoby, które - będąc na bakier z ostatnimi wypowiedziami reżysera - liczyły na jakąś fundamentalną zmianę fabularnych reguł gry czy nowe otwarcie w tej materii. Snyder zdecydował się wytyczyć po prostu nowy szlak, zmierzając na ten sam szczyt góry; w typowym dla siebie stylu zastosował w tym celu taktykę oblężniczą. W Lidze Sprawiedliwości roku 2021 najlepiej działa więc to, w jaki sposób twórca poszerza konteksty, skaluje ekranowe wydarzenia, przesuwa narracyjne akcenty i rozwija motywacje poszczególnych postaci. Jest w tym tak uparty i konsekwentny, że nie będziemy w stanie odmówić mu autentycznej miłości do uniwersum DC, które, na marginesie, zdaje się doskonale rozumieć. Problem polega na tym, że reżyser pod płaszczykiem opowieści "od fana dla fanów" próbuje przemycić napompowaną religijnymi metaforami wizję o uniwersalnym charakterze, która w jego mniemaniu najprawdopodobniej powinna urosnąć do rangi współczesnego mitu, a tym samym trafić do znacznie szerszego grona odbiorców. Współczuję zagorzałym miłośnikom filmowca, którzy po seansie wciąż będą wierzyć, że Snyder Cut powstał dla nich. Spójrzcie prawdzie w oczy: głównie idzie tu o to, by autor połechtał swoje artystyczne i mniej lub bardziej urażone po sporach z Warner Bros. ego.
Zamiary reżysera potwierdza najlepiej rozbicie struktury opowieści na 6 osobnych rozdziałów dopełnionych epilogiem; choć jestem w stanie pojąć sens takiego zabiegu, gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl, że Snyder na tym polu postanowił podzielić się z odbiorcą wariacją na temat ewangelii, utrzymaną w dodatku tak w duchu współczesności, jak i konwencji superbohaterskiej. Mało tego, przeciśnięcie Ligi Sprawiedliwości przez biblijno-mitologiczne imadło nie jest tu nawet specjalnie kamuflowane, skoro poszczególne postacie raz po raz zastygają w pozach na religijną modłę, by przywołać choćby wynoszącą bombę w powietrze Wonder Woman, cofającego czas Flasha czy alegorycznie obejmującego ramionami kulę ziemską Supermana. Mam jednak wrażenie, że cały ten ewangeliczny kontekst widz znacznie częściej będzie musiał sobie dopowiedzieć, a jego pełne znaczenie odnajdziemy jedynie w umyśle samego Snydera. Jeśli spotkacie się z zarzutami, że tego podejścia zwyczajnie "nie zrozumieliście" lub twórczość filmowca "nie jest dla was", miejcie na podorędziu kontrargument w postaci faktu, że autor nowej Ligi Sprawiedliwości nie uprawia na ekranie fizyki kwantowej i żaden z niego Andriej Tarkowski doby obecnej. To po prostu dobry rzemieślnik, który kocha superbohaterów, nawet wtedy, gdy decyduje się ich rozciągać w ramach gargantuicznego, 4-godzinnego metrażu. Ten z pewnością podzieli widzów; choć obcowanie ze światem Snydera w ostatecznym rozrachunku potrafi być satysfakcjonujące, niektóre sceny wloką się tu jak opóźniony pociąg. Widać to zwłaszcza w pierwszej części filmu, w której nagminnie stosowane przez twórcę zwolnione tempo przetrąca widzowi seans, jakby odbiorca ten etap opowieści musiał najzwyczajniej przetrwać. Nie jestem przekonany, czy królowa Hippolita tak często musiała spoglądać w dal, a Batman z Aquamanem bratać się z prędkością żółwia. Snyder na polu korzystania ze slow motion przechodzi samego siebie, przez co pojawi się konstatacja, że cała produkcja mogła być o jakąś godzinę krótsza i to bez większej szkody dla historii. Wiadomo jednak, styl, musi wszędzie o sobie dawać znać, gdybyś przypadkiem go w tej i 30 kolejnych sekwencjach nie zauważył.
Nawet jeśli Snyderowi w pierwszej połowie opowieści przyświeca osobliwa parafraza biblijnego cytatu, przybierająca formę "czekajcie, a dostaniecie", nie oznacza to, że dla każdego widza stanie się ona drogą przez mękę. Śpieszę donieść, że niewypowiedzianie piękny jest sposób, w jaki reżyser odczarowuje dla świata konkretne postacie; właściwie każda z nich pod bacznym okiem twórcy odzyskuje fabularną godność tudzież szlachetność. Widać to najlepiej na przykładzie znakomicie rozpisanych wątków Cyborga i Flasha (Ray Fisher i Ezra Miller to trafione wybory castingowe - aż szkoda, że w pełni odczujemy to dopiero teraz), którzy szukają w sobie heroizmu na dwóch zdawałoby się odmiennych płaszczyznach, a jednak jawiąc się jak awers i rewers tej samej historii. Pierwszemu chcemy współczuć, obserwując wraz z nim śmierć kolejno matki i ojca, drugi zaś dosłownie i w przenośni rozrywa kadry ze swoim udziałem, jak w kapitalnej sekwencji z ratowaniem życia Iris West, w której sporą rolę odegrały... parówki. Szkarłatny Sprinter w Lidze Sprawiedliwości Zacka Snydera staje się w dodatku motorem napędowym w kwestii ekranowych żartów. Jest ich znacznie mniej niż u Whedona, co tylko potwierdza przypuszczenie, że reżyser kinowej wersji absolutnie nie zrozumiał celów i motywacji pierwotnego autora, tnąc je w trymiga tak, by zamieniły się w rozrywkowy koktajl. Z centrum opowieści znika Superman - pojawia się na arenie wydarzeń dopiero po ponad 2 godzinach - a sens jednoczącej się drużyny sprowadza się raczej do pokazania, co bohaterom w duszy gra. Możemy się spierać o religijną wykładnię Snydera, ale filmowiec od lat konsekwentnie chce pokazać, że jego postacie to coś więcej niż starzy znajomi z komiksów; ot, symbole, pomniki, wzorce postaw i zachowań. Raz jeszcze: problemem nie jest więc sama wizja, lecz sposób jej realizacji. Protagoniści nie muszą przemierzać świata w strugach deszczu w zwolnionym tempie tudzież zastygać w powietrzu, byśmy zrozumieli, że są więksi niż życie. To pochodna ich człowieczeństwa, które Snyder, na całe szczęście, zdołał starannie zarysować i uwypuklić.
Zobacz także:
Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera koniec końców jest więc zaskakująco spójna z punktu widzenia narracji i poprowadzenia postaci, a jednak - co paradoksalne - nie będzie w stanie rzucić widza na kolana samą fabułą. Jeśli już z uporem maniaka chcemy dostrzec w rzemiośle reżysera coś więcej, jakiś przejaw artystycznego kunsztu, powinniśmy zwrócić uwagę na perfekcjonizm i dbałość o detale. Snyder raz po raz puszcza oko albo w stronę miłośników DC, albo samego siebie, pokazując Marsjańskiego Łowcę przybierającego wizerunek Marthy Kent, pracującego w Star Labs Ryana Choia (przyszłego Atoma) czy znane z komiksów kostiumy Supermana, a to przecież zaledwie ułamek ukazywanego na ekranie fanserwisu. Jeszcze wyższy bieg reżyser wrzuca w sekwencjach walk, które prezentują się, co tu dużo mówić, fenomenalnie. Batalia przybierających przeróżne szyki bitewne Amazonek ze Steppenwolfem i parademonami; wielki, prehistoryczny bój z Darkseidem, w którym Zeus walczy ramię w ramię z Yalan Gurem aka Zieloną Latarnią czy wreszcie widowiskowo prezentujące się starcie finałowe, którego przebieg co prawda znamy, a które i tak wciąga rozmachem i szaleńczymi popisami Batmana i spółki - to właśnie w tych scenach reżyser w pierwszej kolejności stawia sobie pomnik. Snyder-detalista na przestrzeni tych 4 godzin daje o sobie zresztą znać wielokrotnie, by przywołać w tym kontekście fantastyczną rozmowę Steppenwolfa z Darkseidem. Nie dość, że pierwszy z nich w filmie w końcu staje się złoczyńcą z krwi i kości, to jeszcze sposób zachowania połączonego z jego ciałem pancerza budzi podziw (zwróćcie uwagę, jak cofa się przy władcy Apokolips). Z samym Darkseidem mam jednak pewien problem; choć ostatecznie zrozumiemy, że na Ziemię przyciąga go prehistoryczna porażka, urażona duma i Równanie Antyżycia, ekspozycja tak ikonicznego antagonisty pozostawia sporo do życzenia. To nie postać, która na ekranie powinna pojawić się po to, aby najpierw dostać bęcki w ekspresowym tempie, a później głównie stroić groźne miny. Naturalnie część z Was stwierdzi, że w wizji Snydera miało to być zaledwie wprowadzenie, a w przyszłości Darkseid pokazałby pełnię swej złowrogości. Odpowiem jednak: i cóż z tego? Podobnie jak Fatboy Slima interesuje mnie tu i teraz.
Snyder, tworząc swoją Ligę Sprawiedliwości, zdaje się wpadać we własne sidła, jakby tkwił w swoistym zawieszeniu, które powinniśmy rozpatrywać na przynajmniej dwóch poziomach. Pierwszy z nich sprowadza się do stania w rozkroku pomiędzy nadbudową a podbudową uniwersum, jego ciągłością. Widzowie mogą więc być skonfundowani faktem, że mieszkańcy Atlantydy komunikują się w "bańkowy" sposób, z którego w Aquamanie zrezygnowano, a dopiero w 2021 roku w pełni pojmujemy, dlaczego Lois Lane była przynoszonym przez Flasha z przyszłości "kluczem". Obrońcy reżysera w tym miejscu oburzą się i stwierdzą, że przecież to nie jego wina, ale skoro po latach decyduje się on na powrót do dawnego projektu, to mógł wziąć pod uwagę, iż odbiorcy dostrzegają już w DCEU pewne konteksty i kontinuum. Widać to również w zamykającej film, kiepskiej z perspektywy scenariuszowej sekwencji koszmaru Bruce'a Wayne'a, która wydaje się odrobinę na siłę dospawana do całości przekazu. Tak, otwiera ona furtkę do kolejnego rozdziału batalii z Darkseidem, lecz co ma powiedzieć niezaznajomiony z uniwersum widz, który obserwuje Deathstroke'a i Batmana po tej samej stronie barykady, a ledwie chwilę wcześniej pierwszy z nich okazywał zainteresowanie zabiciem drugiego? Snyder chciał w Lidze Sprawiedliwości wystrzelić mitologię DCEU w stratosferę, niejako goniąc stracone lata - czasami odniesiemy wrażenie, że jego intencją było ustawienie podwalin pod kilka czy kilkanaście osobnych historii. Nie tędy droga; reżyserowi na tym polu zabrakło cierpliwości. Ofiarą takich zabiegów staje się Joker w wersji Jareda Leto, wprowadzony w zamierzeniu jako perła w ciernistej koronie tej opowieści, a jednak - po raz kolejny - zupełnie nieprzekonujący. Dobrze, że reżyser miał tego świadomość i to właśnie stylizowanego na Jezusa Księcia Zbrodni pokazał w ramach kampanii promocyjnej, by później nie eksponować go w filmie - ten żart twórcy naprawdę się udał.
Drugi poziom zarzutu w materii pułapek, które Snyder zastawił na samego siebie, to pozowanie przez niego na wypisz, wymaluj kota Schrödingera. Filmowiec nawet na tym etapie kariery zdaje się nie rozumieć, że nie można stworzyć uniwersalnej w przekazie historii, jeśli opowiada się ją za pomocą tak hermetycznej formy. Ogrywane przez niego do znudzenia slow motion, patos i sięganie po mroczną tonację dzielą i nadal będą dzielić, prowadząc w stronę jeszcze większych skrajności wśród postaw widzów. Zwolennicy twórcy wszem wobec obwieszczają, że ma on swój unikalny styl; nawet jeśli tak, to z drugiej strony autor chce budować mity, które siłą rzeczy powinny trafić do mas. Gdy więc założysz, że Snyder to kontrowersyjny wizjoner, rzecz jasna "nie dla każdego", to jak mają się do tego jego wielowymiarowe historie osadzone w powszechnie znanej, biblijno-mitologicznego konwencji? I odwrotnie: jeśli mamy tu do czynienia z sztukmistrzem aspirującym do miana kinowego proroka, to dlaczego jeszcze nikt mu nie powiedział, że jego wołanie na popkulturowej pustyni najpierw dzieli, a później ewentualnie łączy? Ta perspektywa ogniskuje się w Lidze Sprawiedliwości Zacka Snydera w sposób niewyobrażalny, stając się cementem czy spoiwem dla wszystkich miłośników twórczości reżysera i wodą na młyn dla jego krytyków jednocześnie. Ogromna szkoda, że adwokatów i oskarżycieli filmowca będzie po Snyder Cut znacznie więcej, niż po prostu tych, którzy pokochali któregoś z członków tytułowej drużyny herosów.
Trudno oceniać poziom gry aktorskiej w tym filmie, skoro - z wyjątkiem przywołanych wyżej Fishera, Millera i Leto - nowe/usunięte sceny nie dały członkom obsady ani pola do popisu, ani nie obnażyły ich słabości. Znacznie ciekawiej i przede wszystkim lepiej jest w aspekcie techniczno-realizacyjnym. Odpowiedzialni za efekty specjalne dwoili się i troili, by ekranowe postacie i zdarzenia dobrze komponowały się z wizją Snydera, czego dowodem są świetnie prezentujący się Darkseid, Steppenwolf, DeSaad i Marsjański Łowca czy okraszone przeróżnymi zabiegami wizualnymi sekwencje bitew. Co ciekawe, bardzo zasadne wydaje się użycie przez operatorów podkreślających mroczną tonację ciemnych soczewek; to m.in. dzięki nim i pełnej świadomości na temat nadchodzącego ze strony Darkseida zagrożenia widz może znacznie lepiej odnaleźć się w trakcie finałowej bitwy, która u Whedona przypominała serię jaskrawych fajerwerków. Przyczepić można się jedynie ścieżki dźwiękowej, przy czym wcale nie chodzi tu o utwory Toma Holkenborga. Choć Snyder okrasza kolejne sceny rozmaitymi evergreenami, czasami ich przekaz poniekąd rozmija się z tym, co widzimy na ekranie - w swoim stylu twórca chce mozolnie stawiać emocjonalne zasieki, nie zważając na to, że nawet mało znaczące dla fabularnego szkieletu zdarzenia wybrzmiewają tu tak, jakby świat miał się po nich zawalić. Pamiętajcie o tym obserwując kupującą kawę Lois Lane, która robi to w rytm utworu... Nicka Cave'a. W tym miejscu nie trzeba też chyba specjalnie dowodzić, że rezygnacja z dokrętek Whedona, przedstawiających choćby emocjonalne tango Batmana i Wonder Woman, odbywa się z wielką korzyścią i dla reżysera, i dla odbiorcy.
Jest coś przewrotnego w fakcie, że Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera najlepiej działa pomiędzy i poza wszelkim słowem; na początku wizji filmowca był chyba jednak Pomysł. Nie ma więc żadnego przypadku w tym, że na ekranie warstwa dialogowa w znakomitej większości przypadków zostaje podporządkowana obrazowi, sferze wizualnej. Reżyser produkcji chce, byśmy jego historię w pierwszej kolejności "czuli", dopiero później zaś "rozumieli". Ta perspektywa w ostatecznym rozrachunku stanie się dla opowieści mieczem obosiecznym; owszem, dostarcza ona pierwszorzędnej rozrywki, ale w żaden sposób nie przenosi konwencji superbohaterskiej na inny już, wyższy poziom. To nawet nie kwestia oczekiwań przed seansem, a po prostu skrupulatnej oceny tego, co i jak zostaje ukazane w filmie. Legenda Snydera i jego cudotwórczy mit najprawdopodobniej przybiorą w przyszłości zupełnie niespodziewaną formę, akcentując zwycięstwo fanów nad korporacyjnym Lewiatanem czy wielopoziomowe zmartwychwstanie, do którego w Lidze Sprawiedliwości roku 2021 doszło przecież dosłownie (Superman) i symbolicznie (zmagający się z emocjonalną traumą i dedykujący film zmarłej córce reżyser). Sporo powrotów do świata żywych. Mało jednak wniebowstąpień...
Podoba Wam się grafika główna do powyższej recenzji? Jej autorem jest Ultraraw26 - jeszcze więcej jego znakomitych prac i plakatów znajdziecie na dedykowanej stronie.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat