Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów – recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 6 maja 2016Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów, pierwszy w tym roku film z kinowego uniwersum Marvela - nie zachwyca. Niespodzianka, prawda?
Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów, pierwszy w tym roku film z kinowego uniwersum Marvela - nie zachwyca. Niespodzianka, prawda?
Z Captain America: Civil War w moim przypadku jest trochę tak, jak z mającym zachwycać uczniów Słowackim w Ferdydurke Gombrowicza. Ma zachwycać i już, bo tak mówią i zgodnie zachwycają się nową produkcją z kinowego uniwersum Marvela praktycznie wszyscy, którzy już mieli możliwość film obejrzeć, jakby chcieli za wszelką cenę pozbyć się traumy po seansie niedawnego Batman v Superman: Dawn of Justice. I choć od przedpremierowego seansu minął już tydzień, w którym sam siebie usiłowałem przekonać, że może miałem zły dzień, że zachwycić się to przecież rzecz piękna, żem malkontent i popkulturowy dywersant, to wciąż nie mogę odnaleźć w sobie zachwytu dla Kapitana Ameryka: Wojny bohaterów. Bez wątpienia w filmie braci Russo są elementy, będące niczym miód na serce miłośnika popkultury, ale przecież w filmie najważniejsza jest fabuła, a ta, nie będę ukrywał, po prostu mnie rozczarowała.
Czytaj także: Recenzja Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów bez spoilerów
Wojna bohaterów ma niezwykle solidny background. Z jednej strony jest klasyczny już, najlepiej sprzedający się event Marvela w dwudziestym pierwszym wieku w postaci Civil War i jej dziesiątek tie-inów. Z drugiej, film jest bezpośrednią, fabularną wypadkową dwóch filmów z kinowego uniwersum Marvela, czyli Captain America: The Winter Soldier oraz Avengers: Age of Ultron. Ten pierwszy, dodajmy, to dramaturgiczny majstersztyk i chyba najlepszy obraz z kręgu tak zwanych poważnych, marvelowskich obrazów, drugi zaś można określić jako jedno z największych rozczarowań w obszarze komiksowych superprodukcji, które w jakimś stopniu zdołał później zmazać zabawny i kameralny Ant-Man. Produkcje Marvela przedstawiają zatem ciągłą sinusoidę wzlotów i upadków, spełnionych, bądź rozwianych nadziei fanów i muszę przyznać, że nowy Kapitan Ameryka jest w tym zestawie najcięższym orzechem do zgryzienia. Chciałoby się bardzo, choćby ze względu na przywołane tu popkulturowe zaplecze, żeby był to film znakomity i śmiało można powiedzieć, że taki momentami jest, a jednak jeszcze w trakcie seansu narastało we mnie poczucie, że w pewien sposób zostałem oszukany. Ale od początku.
Ów początek kryje się w 2005 roku i pierwotnie przeznaczonym dla serii Ultimates pomyśle scenarzysty Marka Millara na nową fabułę, skupioną wokół superbohaterskiego konfliktu i zatytułowaną roboczo Wojna domowa. Kolejną cegiełkę do kształtującej się dopiero opowieści dołożył Brian Michael Bendis, sugerując Millarowi stworzenie historii, w której bohaterowie na skutek presji Shield mieli ujawnić swe tajne tożsamości. Ostateczny kształt, który ujrzał światło dzienne w postaci eventu Wojna domowa, zgrabnie połączył powyższe pomysły, tworząc wydarzenie, jakiego jeszcze w uniwersum Marvela nie było. Owszem, podziały między superbohaterami zdarzały się od zawsze, klasycznym tego przykładem jest odwieczna sytuacja wśród X-Men, czytelnicy dosyć często oglądali też okazyjne nawalanki niedawnych sojuszników, ale wcześniej żaden z konfliktów nie ustanawiał tak wyraźnego podziału między całą społecznością superbohaterów. I był to konflikt, dodajmy, wyrastający z ideologicznych korzeni. W efekcie, na czele jednej grupy, podobnie jak widzimy to filmie, stawał akceptując wymogi rządu co do obowiązkowej rejestracji herosów Iron Man, zaś w obronie wolnościowych ideałów, świadomy zagrożeń związanych z wejściem kontrowersyjnej ustawy w życie, stał Kapitan Ameryka.
Początek Wojny bohaterów w przekonujący sposób nawiązuje do komiksowego pierwowzoru. W dynamicznym wprowadzeniu obserwujemy emocjonującą sekwencję akcji, podczas której team złożony z Kapitana, Czarnej Wdowy, Falcona i Scarlet Witch ma za zadanie udaremnić terrorystyczny plan znanego z Zimowego Żołnierza i jak widać ocalałego Rumlowa. Plan zostaje udaremniony, ale okupiony jest stratami wśród afrykańskiej ludności cywilnej i to na skutek odruchowo podjętej decyzji Wandy Maximoff. Ów fakt przyciąga uwagę ponadpaństwowych organizacji i nagle okazuje się, że przecież nie tylko podczas tej interwencji superbohaterów ginęli niewinni ludzie. Co zatem zrobić, by temu zaradzić? Oczywiście, należy podjąć stosowna uchwałę, w myśl której o zasadności interwencji w wykonaniu Avengers będą decydowali członkowie Organizacji Narodów Zjednoczonych. A jeśli któryś z superbohaterów nie podpisze się pod tym postanowieniem, automatycznie zacznie być traktowany jako wywrotowiec i kryminalista.
Do tej pory mamy silną zbieżność z komiksowym pierwowzorem, w którym podjęto decyzję o wejściu ustawy o rejestracji superbohaterów również po tragicznym w skutki wydarzeniu. Zasygnalizowane już w Czasie Ultrona różnice zdań między Tony Starkiem i Stevenem Rogersem dają silniej znać o sobie podczas omawiania kwestii zasadności ustawy. Ten pierwszy jest za, byle pomogło to ograniczyć potencjalne straty w cywilach, drugi ma zaś poważne wątpliwości, ponieważ boi się nadużyć władzy, które mogłyby powstać po przejęciu zwierzchnictwa nad Avengers przez - nie ma co ukrywać - przedstawicieli różnych państw, z których przecież każdy może mieć jakieś ukryte, własne cele. A zatem mamy impas, który łatwo może doprowadzić do rozpalenia konfliktu. I owszem, konflikt wreszcie się rodzi, ale twórcy w jego przedstawieniu wycofują się nagle z podsycania pobudek ideologicznych, kierując go przede wszystkim w stronę wybitnie osobistych dla bohaterów i ich reakcji rejonów.
Trochę szkoda, bo w komiksie ów ideologiczny konflikt wybrzmiał bardzo ciekawie, wręcz nowatorsko i zarazem poważnie jak na Marvela, dając możliwość silniejszego wniknięcia nie tylko w polityczne mechanizmy komiksowej wersji świata, ale też pokazując wszelkie konsekwencje podejmowanych przez grono herosów decyzji i płynących z nich rozterek poszczególnych bohaterów. No i przede wszystkim dostaliśmy tam wojnę z prawdziwego zdarzenia, umotywowaną ideologicznie dla każdej ze stron, pokazującą niespodziewane sojusze i włączając do fabuły tych, których w filmie praktycznie nie ma, czyli złoczyńców w kostiumach. W Wojnie bohaterów jest za to tylko jeden złoczyńca, który nie dość, że psuje fabularną wiarygodność i każe jej krzepnąć w stereotypach, ale wpisuje się w trend serii marvelowskich, nijakich łajdaków, o których wiadomo, że superbohaterowie poradzą sobie z nimi jedną ręką.
W Wojnie bohaterów nie ma również wojny. To słowo jest tutaj niczym innym, jak nadużyciem. Owszem, jest vendetta, mamy działania odwetowe w imię słusznej i bardzo osobistej z perspektywy Kapitana Ameryki sprawy, mamy właściwie wojnę nieporozumień na skutek złego przepływu informacji, awanturę wśród przyjaciół, o której wiadomo, że i tak skończy się dobrze, bo twórcy nieustannie mrugają do nas okiem, starając się ułagodzić sytuację, gdy ta robi się za poważna. No i przede wszystkim - czekamy i czekamy, a ofiar wśród stających przeciwko sobie bohaterów nie ma i nie ma. Jakaż to zatem wojna?
Czytaj także: TOP !0 - najlepsze filmy Kinowego Uniwersum Marvela
To po prostu "wojna", która miała posłużyć scenarzystom do atrakcyjnego rozwinięcia wątków z poprzednich historii i wprowadzenia nowych superbohaterów. W Kapitanie Ameryka mamy zatem ciąg dalszy opowieści o Zimowym Żołnierzu, co do tego nie pozostawia wątpliwości prolog filmu, na chwilę cofający fabułę o 25 lat, kiedy to Barnesowi zostaje przydzielone przez zwierzchników z Hydry nowe zadanie, którego reperkusje wypłyną w przyszłości. Bracia Russo ciągną zatem dalej wątek Zimowego Żołnierza, który jednak nie ma już takiego ciężaru dramatycznego i posmaku tajemnicy, jak w poprzednim filmie. Na pewno zgrabnie udało im się połączyć tę część opowieści z wprowadzeniem postaci Czarnej Pantery. T'Challa, czyli książę, a właściwie po tragicznym w skutkach zamachu w Wiedniu już król Wakandy, rusza w pogoń z zamiarem pomszczenia śmierci ojca. Odpowiedzialnym za zamach i tropionym przez czarnoskórego bohatera jest Bucky Barnes, który po emocjonującej konfrontacji ze Stevem Rogersem nie przyznaje się do tego czynu. Fabuła od tej chwili zaczyna pędzić w takim tempie, że superbohaterowie nie mają chyba czasu zastanowić się nad faktem, że najwyraźniej ktoś musi stać, za mającymi na celu poróżnienie ich, wydarzeniami.
W tym momencie, przede wszystkim w głowie obserwującego wydarzenia widza, powinno zapalić się czerwone, ostrzegawcze światełko. Miałem taki moment po wyjściu z kina, że nagle zacząłem niemal śmiać się w głos, po uświadomieniu sobie, że intrygę z nowego Kapitana Ameryka można uznać za podróbkę z powszechnie krytykowanego Batman v Superman. Ów stojący za wydarzeniami zły o znanym dla fanów Marvela nazwisku - Zemo, robi tu dokładnie to, co irytujący Luthor z filmu Snydera. Co więcej, im dalej fabuła posuwa się do przodu, Zemo też irytuje w coraz większym stopniu, a kiedy wychodzi na jaw jego główna motywacja i przyczyna osobistego zacietrzewienia (zresztą to chwyt do znudzenia wykorzystywany w wielu popkuturowych produktach), po prostu jestem na nie. Co więcej, w Wojnie bohaterów wychodzą na jaw jeszcze inne sprawy z przeszłości wpływające na fabularne wydarzenia, między innymi związane z tajemnicą śmierci rodziców Tony'ego Starka i przy tym przypadku również jestem na nie. Wszystko dlatego, że te scenopisarskie zabiegi mają dla mnie bardziej postać kombinacji i naginania rzeczywistości, przez co zaczyna kuleć wiarygodność fabuły, a zapoczątkowany w pierwszej fazie filmu ideologiczny konflikt nagle rozmywa się w szereg powiązanych ze sobą i to w nie do końca przemyślany sposób, osobistych animozji.
Zastanawia mnie, czemu bracia Russo poszli tą właśnie drogą? Bo była bezpieczniejsza? Bardziej przejrzysta i zrozumiała dla szerokiego grona widzów? Na pewno jest bezpieczna w tym sensie, że nie niesie ze sobą żadnych znaczących konsekwencji, mających ciężar ostateczności dla skonfliktowanych członków Avengers - co nawet da się wyczuć w scenach walk, kiedy superbohaterowie uważają, by za mocno nie uszkodzić swojego przeciwnika. Generalnie - to konflikt, który prowadzi donikąd, czy raczej do miejsca, w którym na powrót wszystko będzie fajne i jakoś się ułoży. W komiksie wojna prowadziła do pamiętnej, przełomowej sceny opamiętania się kluczowego bohatera, który decydował się na poniesienie wszelkich konsekwencji w imię zażegnania konfliktu. Mowa oczywiście o Kapitanie Ameryka, którego przydomek figuruje w tytule filmu. Też zresztą na wyrost.
W tym bowiem miejscu zahaczamy o całościową koncepcję na nowy film Marvela, która okazała się jak widac z powyższych wywodów w dużym stopniu wadą, ale też w jakiejś części zaletą nowej produkcji. Określenie tej odsłony jako kolejny film o Kapitanie Ameryka jest dużym nadużyciem, bo po pierwsze Steve Rogers nie jest tu jedyną, centralną postacią fabuły, po drugie, to nadużycie sami wyczuli widzowie, którzy już nazywają wiosenny blockbuster "Avengers 3". Taka jest prawda, a co więcej, to prawda pozwalająca w końcu łaskawszym okiem spojrzeć na Wojnę bohaterów. W odróżnieniu od Czasu Ultrona, w kwestii występów i interakcji między poszczególnymi bohaterami wszystko tutaj gra jak trzeba, a co więcej postacie z mniejszą ilością czasu ekranowego po prostu kradną film tym pierwszoplanowym (sorry, ale Robert Downey Jr. zaczyna już męczyć mnie swą aktorską manierą i nawet sam wygląda na nieco wyczerpanego rolą Iron Mana).
Ciekawie, bo chyba odwrotnie do oczekiwań odbiorców, twórcy wykorzystali potencjał postaci Visiona, wikłając go przede wszystkim w sceny o charakterze humorystycznym, mające podkreślić jego pozorną nieludzkość. Przekonująco ze swoimi rozterkami wypadła postać odtwarzanej przez Elizabeth Olsen Scarlet Witch, zwłaszcza na tle mającej tym razem niewiele do zagrania Scarlett Johansson. A i tak z postaci kobiecych najbardziej zapamiętamy zaskakującą swym wyglądem ciocię May oraz autentyczną w swych zachowaniach, widzianą już w Zimowym Żołnierzu Agentkę 13, z jej nagle odkrytą tożsamością. Twórcy honorują też postać Peggy Carter. To dzięki jej zapamiętanym przez Stevena Rogersa słowom, podejmie on decyzję, która zaważy na wybraniu przez niego strony konfliktu. No i mamy jeszcze dobrze poprowadzoną postać Falcona oraz mocne wejścia Hawkeya i Ant-Mana, które z pewnością wywołają na twarzy fana marvelowskich bohaterów szeroki uśmiech.
Ta powyższa wyliczanka to i tak nic, przy wprowadzeniu dwóch nowych dla kinowego uniwersum Marvela postaci. Na deser bowiem dostajemy najlepsze chyba występy w filmie, czyli Chadwicka Bosemana w roli Czarnej Pantery i Toma Hollanda jako Spider-Mana. Ten pierwszy dostał więcej ekranowego czasu i znakomicie go wykorzystał, tworząc wiarygodną postać bohatera ogarniętego napędzającą go żądzą zemsty - wiadomo, że nie odpuści, póki nie dopadnie odpowiedzialnej za śmierć ojca osoby. Co do Spider-Mana, może określanie go mianem nowej postaci jest trochę niefortunne, ale chyba wszyscy wiemy o co chodzi. W każdym razie - to w jakiś sposób naprawdę nowy Pajęczak, który bardziej niż na zahukanego geeka wygląda na rasowego łobuziaka. To dzięki niemu, podczas najważniejszej walki w filmie, do której staną wszyscy, zaangażowani w konflikt superbohaterowie, dostaniemy to, o czym podświadomie marzył każdy fan komiksów Domu Pomysłów - nie tylko rzucane podczas walki one-linery, ale również typową dla Spider-Mana i angażującą także innych bohaterów - gadkę.
Weź udział w quizie i sprawdź, czy dołączasz do drużyny Kapitana, czy Iron Mana
Ta walka to zresztą creme de la crem Kapitana Ameryka: Wojny bohaterów, wspaniale zaaranżowana potyczka, w której każda postać jest istotna i dostaje swój czas ekranowy - nie ma możliwości, aby podczas tej sekwencji nie otworzyć szeroko buzi z zachwytu. To również cegiełka, która czyni nowy film Marvela, mimo wylewanych powyżej żalów - po prostu dobrym. Bohaterowie i ich interakcje, sceny walki, humor, no i montaż (tak, tak, piję tu do poprzedniego filmu o konflikcie superbohaterów) - te elementy w Wojnie bohaterów grają, są na miejscu, cieszą. Nie cieszy kierunek, w którym podąża fabuła, oraz postać stojącego za konfliktem złoczyńcy - szkoda zresztą, jeszcze raz to powiem, że nie znalazło się tu miejsce, tak jak to było w komiksowej Wojnie domowej, dla jakiegoś łotra w kostiumie. Sam Zemo bowiem tu nie wystarcza, a co więcej, twórcy pozbawiają nas (ale też w ów sposób zaskakują widza) jednej, spodziewanej pod koniec nawalanki z udziałem małej armii, podobnych Barnesowi, Zimowych Żołnierzy z sekretnej placówki Hydry. W zamian dostajemy jeszcze jedną walkę między superbohaterami, która następuje na skutek bardzo istotnych dla Tony'ego Starka, ujawnionych tajemnic z przeszłości. To moment, kiedy Iron Man odrzuca racjonalne myślenie i daje się ponieść fali emocji. Dla mnie niestety fali nieprzekonującej, ale być może dla pozostałych widzów jak najbardziej. I tak właśnie - indywidualnie i uczciwie, wszyscy z nas powinni ocenić ów film. U mnie wyszła mocna szóstka, ale ogólna średnia będzie pewnie o wiele wyższa, co tak naprawdę w żaden sposób mi nie przeszkadza. Bo i tak, jak to w dzisiejszych czasach jest powszechne, zamierzam obstawać przy swoim.
18 maja premierę będzie miał pierwszy tom nowej serii komiksowej – Uncanny Avengers, pt.: Uncanny Avengers Volume 1: The Red Shadow, w którym czytelnicy poznają historię sojuszu i wspólnej walki Avengersów i X-Menów. Obejrzyjcie promujący go spot:
Źródło: zdjęcie główne: Marvel
Poznaj recenzenta
Tomasz MiecznikowskiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat